Skocz do zawartości

Masz ważną informację? Prześlij nam tekst, zdjęcia czy filmy na WhatsApp - 739 008 805. Kliknij tutaj!

LM.plWiadomościRoman Mańka: Uparłem się żeby żyć!

Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!

Niezwykła historia

Dodano:
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
materiał promocyjny

Wiktoria Zdulska-Banasiewicz: Plac na grób został już dla niego wybrany. Grabarzowi wskazano miejsce, w którym miał go wykopać. Wiadomo było, która orkiestra zagra na jego pogrzebie. Lekarze dawali mu 2 proc. szans na przeżycie. Jego stan był gorszy niż beznadziejny. Nie miał prawa przeżyć.

Sąsiedzi zrywali się gwałtownie na każdy dźwięk telefonu, spodziewając się, że za chwilę usłyszą tę straszną informację, którą będą musieli przekazać jego matce. Miała go tylko jednego. To historia, które się nie zdarzają. Dla wierzących cud i dowód na istnienie Boga. Dla niewierzących szczyt lekarskiego kunsztu i geniuszu. Mistrzostwo chirurgów słynnej Kliniki na Banacha w Warszawie. Z medycznego punktu widzenia, nie miał prawa przeżyć. Mówiono o nim w trybie przeszłym: "był", "szkoda go". A jednak, jak żartowali lekarze: "uparł się żeby żyć". Dziś Roman Mańka "jest z nami", kandyduje do Sejmu, mówi, że ma marzenia, które go napędzają i które poniosą go znacznie dalej, bo marzenia są jak skrzydła i nie wolno się ich bać. Chce wnieść do życia publicznego głębokie przesłanie moralne. - "Choroba obudziła we mnie giganta" - dodaje. W następnych publikacjach opowie o swoim wielkim planie, projekcie dla Polski, regionu konińskiego i Konina. Ta historia pokazuje, że nigdy nie wolno tracić nadziei.

Niezwykła historia

Warszawa, Sobota 3 listopada 2012 roku - Szpital Kliniczny na Banacha [SP CSK WUM]

Dyżur na Oddziale Klinicznym Chirurgii Ogólnej i Naczyniowej pełni tego dnia lekarze Robert Tworus i jego koleżanka, lekarka o imieniu Małgorzata [nazwisko nieznane]. Obydwoje są młodymi, choć już doświadczonymi chirurgami. Posiadają stopnie naukowe doktorów w dziedzinie chirurgii naczyniowej, wykładają na miejscowym WUM. Atmosfera jest miła, sympatyczna. Cieszą się z przebiegu pracy w długi weekend [1 listopada wypadał w czwartek], który mijał spokojnie, bez większych incydentów. Robert postanawia wyjść na chwilę do szpitalnej toalety. Wtedy Małgorzata odebrała telefon, jakich odbierała już wcześniej, w trakcie swej pracy zawodowej wiele, ale ten był specyficzny, nie zapomni go do końca życia. Nie czeka. Przejęta woła kolegę: "Robert, Robert, szybko podejdź do słuchawki. Dzwonią ze Szpitala Dzieciątka Jezus przy ul. Lindleya Mają tam jakiś nieprawdopodobnie ciężki przypadek.

Robert zdecydowanie przejął słuchawkę od Małgorzaty, w międzyczasie szepnął do nie jedynie: "za szybko pochwaliliśmy weekend", po czym powiedział do czekającego rozmówcy "słucham". - "Mamy tu beznadziejny przypadek - usłyszał w odpowiedzi, od lekarza SOR z Lindleya. Wstrząs kardiogenny, zawał nerek, płuca zalane krwią, krążenia prawie nie ma, kwasica. Parametry życia na bardzo niskim poziomie, ale jeszcze są. Nie wiemy, co mamy robić. Czy jest sens go wieźć w takim stanie...? Czy to nie za wielkie ryzyko? Czy to nie spowoduje śmierci? Proszę nam coś doradzić. - " Cholera. Przywoźcie go. Zobaczymy co się da zrobić" - odpowiedział dr Tworus.

Warszawa, 10 grudnia 2012 roku - Odział Intensywnej Terapii i Anestezjologii Szpitala Klinicznego na Banacha [SP CSK WUM].

Trwa obchód lekarski wraz ze studentami medycyny WUM. Prowadzi go szef OITiA dr Cezary Kosiński. Obecni są prof. Maciej Skórski, prof. Ryszard Pogorzelski, a także chirurdzy: dr Robert Tworus, dr Małgorzata Szostek i anestezjolog dr Grzegorz Niewiński oraz bardzo duża grupa studentów Kliniki. Przy jednym z łóżek zatrzymują się na dłużej. Głos zabiera chirurg Ryszard Pogorzelski: "Proszę Państwa, tu mamy najcięższy i zarazem najciekawszy przypadek. Jest to w tej chwili najsłynniejszy pacjent w tym szpitalu i chyba w całej Warszawie. Człowiek właściwie nie miał prawa przeżyć. Jego stan był totalnie beznadziejny. W krytycznym momencie lekarze pogotowia zostawili go w domu. Z przeciekającą tętnicą główną i lejącą się do płuc krwią, z właściwie niepracującymi nerkami, sam przyszedł do szpitala przy ul. Lindleya. Tam stracił przytomność. Koledzy z "Dzieciątka Jezus" przewieźli go tu. Dzięki nowoczesnej metodzie i ogromnemu ryzyku, które podjęliśmy, udało się go uratować. Nie zawaham się powiedzieć, że stał się cud".

Z  raportu lekarza dyżurnego SOR Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus, Remigiusza Drzewieckiego, sporządzonego w ramach karty transportu: "pacjent najprawdopodobniej nie przeżyje. Pozostawiony w domu przez pogotowie. Wcześniej w kilku szpitalach postawiono błędne diagnozy.

Z karty przyjęcia lekarza dyżurnego Szpitala Klinicznego na Banacha: "Stan beznadziejny. Nie widzę żadnych szans na przeżycie".

* * * * *

Z Romanem Mańką [3/17], obywatelskim kandydatem do Sejmu z ramienia Nowej Lewicy rozmawia Wiktoria Zdulska-Banasiewicz

https://obywatelskiejedynki.pl/

https://www.facebook.com/photo/?fbid=704477585045776&set=a.658486502978218

Wiktoria Zdulska-Banasiewicz: Co się Panu stało?

Roman Mańka: Był wieczór 21 października 2012 roku, kiedy poczułem w klatce piersiowej i w plecach potężny ból. Z takim bólem nigdy wcześniej się nie spotkałem. Jego intensywność przekraczała wszystko, co do tamtej pory przeżyłem. Miałem wrażenie, że na mój tors najechał ciężki czołg, wyposażony w gąsienice z kolcami. Towarzyszyła temu słabość i złe samopoczucie, momentalnie pojawiły się problemy z oddychaniem. 

Jak Pan zareagował na sytuację?

Atak bólu był bardzo gwałtowny. Nie dawał pola na myślenie. Wybiegłem z mieszkania znajdującego się przy ul. Chmielnej, na Woli, w Warszawie, w celu "złapania" taksówki. Miałem szczęście, bo akurat jechała. Poprosiłem kierowcę, aby zawiózł mnie do szpitala Orłowskiego przy ul. Czerniakowskiej.

Nie wzywał Pan karetki pogotowia?

Wtedy nie. Zrobiłem to dwa tygodnie później, kiedy nie miałem już sił, aby działać samodzielnie, a ból był jeszcze silniejszy.

Za pierwszym razem nie udzielono Panu pomocy?

Ból był tak silny, iż nie zorientowałem się, że kierowca wiezie mnie do innego szpitala niż chciałem. Leżałem w taksówce i wiłem się z bólu na tylnym siedzeniu. Cierpiałem niemiłosiernie. Kierowca widział, iż bardzo źle się czuję i mi na to pozwolił. W szpitalu potraktowano mnie wyjątkowo obojętnie i zimno. Bez empatii.

Dlaczego kierowca pojechał do innego szpitala niż Pan wskazał?

To był przypadek. Tak się czasami w życiu zdarza. Pomylił nazwę szpitala z nazwiskiem patrona ulicy, na której mieści się inna placówka medyczna. Zestawienie nazw było wyjątkowo niefortunne. Miał mnie zawieść do Szpitala Orłowskiego przy ul. Czerniakowskiej, a obrał kurs na Szpital Czerniakowskiego przy. ul. Stępińskiej na Solcu.

Nie próbował Pan go wyprowadzić z błędu w trakcie jazdy?

O pomyłce zorientowałem się dopiero na miejscu, gdzieś po pół godziny oczekiwania, gdy wyszedłem przed budynek szpitala przy ul. Czerniakowskiej. Ta okoliczność wiele mówi o moim ówczesnym stanie. Ból mnie masakrował. Rozpraszał uwagę.

Makdonaldyzacja

Dlaczego za pierwszym razem nie wykryto śmiertelnie groźnej choroby?

Sęk w tym, że to nie był pierwszy ani ostatni raz. W mojej sprawie popełniono mnóstwo błędów. Stałem się ofiarą sekwencji tragicznych w skutkach pomyłek lekarskich. Od półtora roku odwiedzałem różnego rodzaju przychodnie i szpitale. Zawsze traktowano mnie tak samo.

Z czego brała się taka postawa?

Jest coś takiego, co osobiście nazywam patologiczną rutyną. Rutyna jest w moim odczucie zjawiskiem ambiwalentnym.

To znaczy?

Po przekroczeniu pewnej granicy nie daje dobrych rezultatów, a może nawet doprowadzić do katastrofy. Rutyna opiera się na powtarzalności sprawdzonego w innych sytuacjach schematu działania. Jednak gdy nowa sytuacja zostanie nieprecyzyjnie zdefiniowana, rutyna nie zadziała. Nadmierna rutynowość i rytualizacja zachowań, to dużo głębszy proces, który drąży polskie państwo. Nie tylko służbę zdrowia.

Może Pan uzasadnić swą generalizację? Podać jakieś przykłady?

Na przestrzeni ostatnich 30 lat wydarzyło się w Polsce wiele nieszczęść. Nie jest to przypadek. Można wskazać konkretne momenty: od wielkiej powodzi w roku 1997, poprzez kolejne katastrofy lotnicze, aż po morderstwo prezydenta Adamowicza w Gdańsku. Wszystkie te sprawy - również i moja - mają wspólne podłoże.

Jakie?

Nastawianie się na najniższe ryzyko. Podczas, gdy powinno być odwrotnie: instytucje państwa zawsze hipotetycznie muszą zakładać najwyższe ryzyko, nawet gdy jest ono mało prawdopodobne. Państwo polskie budowane jest na złej filozofii. Dominuje rutyna i rytualizm.

To źle?

W Stanach Zjednoczonych pokochano pragmatyzm. To filozofia, która z jednej strony zaleca rutynę, ale z drugiej przed nią ostrzega. Pragmatyzm oparty jest na prawdzie.

To truizm?

Pozornie tak, ale tylko pozornie. Najtrudniej zawsze zauważyć, to co oczywiste. Stwierdzenie, iż pragmatyzm opiera się na prawdzie nie jest wcale banalne, gdy uwzględnimy okoliczność, iż chodzi o dobrą diagnozę sytuacji i dodatkowo jeszcze trafne rozpoznanie jej kontekstu. Rutyna, to pewien schemat, powtarzalność sprawdzonej wcześniej metody i wiara, że jej zastosowanie znów przyniesie sukces.

Która nie zawsze się sprawdza?

Cechy sytuacji mogą się zmienić i wtedy rutynowe działanie nie zafunkcjonuje. Ale czasami nawet w identycznych sytuacjach rutyna nie zadziała, bo jest inny kontekst. Trzeba więc zawsze dobrze zdefiniować sytuację. Ustalić jej prawdziwość i dopiero wówczas dopasować metodę. 

W Pana sprawie postępowano rutynowo?

W najlepszym przypadku rutynowo, co akurat było złym podejściem. Ale w większości sytuacji nawet tego nie było. Podchodzono do mnie bez zaangażowania. Nie dostrzegałem, już nie powiem o empatii, nawet minimum profesjonalizmu.

Co konkretnie ma Pan na myśli?

Podczas jednej z wizyt lekarka wyśmiała mnie, bo nie potrafiłem dokładnie wskazać miejsca położenia wątroby. Była bezczelna i cyniczna. Całkowicie zignorowała dolegliwości bólowe w brzuchu. Ta sama osoba, następnego dnia, po mojej wizycie w szpitalu Czerniakowskim, przepisała mi Apap, jako środek znieczulający na ostry ból. Byłem zbywany, spławiany.

Na podstawie zachowania jednej osoby nie można budować reguły?

To traktowanie nie miało charakteru indywidualnego. Było raczej czymś strukturalnym. Powtarzało się w wielu miejscach.

Dlaczego strukturalnym?

Bo gdy ukształtuje się pewien porządek strukturalny, gdy powstaną strukturalne mechanizmy - wówczas nawet osoby o najlepszych intencjach, zostaną przytłoczone i nie będą w stanie kreatywnie działać.

Jaki z tego wniosek?

Zło to w większym stopniu kwestia struktur niż ludzi. Można mówić o problemie zła strukturalnego. Dlatego niczego w Polsce nie naprawimy, zmieniając tylko jedynych ludzi na drugich. Zło pozostanie, kiedy będzie się tolerować te same struktury i mechanizmy. W pierwszej kolejności należy zmienić struktury.

Powróćmy do Pana sprawy. 21 października, w Szpitalu Czerniakowskim, nie udzielono Panu pomocy?

Jaka to była pomoc najlepiej ilustruje fakt, że wypuszczono mnie ze szpitala z niewyciągniętym z żyły wenflonem. Pielęgniarki przeoczyły tę okoliczność.

Jak to?

Byłem już w drodze do domu, kiedy zorientowałem się, że coś uwiera w mojej ręce. To był wenflon niewyciągnięty z żyły. Musiałem powrócić do szpitala, aby pielęgniarki usunęły ciało obce z ręki. Przy okazji upomniałem się o leki przeciwbólowe, których ktoś nie wypisał. Ciężko chory sam wracałem ze szpitala do domu w nocy; z narastającym bólem. Nie miałem wówczas świadomości, że śmierć kroczy już za moimi plecami.

Co zdarzyło się potem?

Krytyczny moment nastąpił niespełna dwa tygodnie później, w sobotę 3 listopada 2012 roku. W międzyczasie, z powodu silnego bólu, odwiedziłem jeszcze jedną przychodnię i jeden szpital. Postawiono błędne diagnozy. W końcu udało się znieczulić czy - użyję lepszego słowa - przytłumić ból bardzo silnymi środkami farmakologicznymi. Ale wieczorem, 3 listopada ból powrócił z niespotykaną siłą.

Jaki to był ból?

Taki, którego nie można wytrzymać, ani zapomnieć. Nie do opisania. Jeżeli powiedziałem, że 21 października miałem wrażenie, że na moją klatkę piersiową najechał czołg wyposażony w gąsienice z kolcami, to 3 listopada przygniótł mnie kombajn z żelaznymi oponami. Ból był obezwładniający. Paraliżujący. Przeszywający. Nieustępliwy.

Co Pan wówczas zrobił?

Ponieważ zmagałem się z problemami z oddychaniem, szukałem miejsca, w którym byłby najlepszy dopływ świeżego powietrza. Położyłem się w przedpokoju przy samych drzwiach. Szczeliną pomiędzy drzwiami a podłożem wlatywało rześkie powietrze. Myślałem, że to koniec. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na numer alarmowy 112.

Długo Pan czekał?

Dźwięk sygnału karetki usłyszałem dość szybko. Wywołało to we mnie zadowolenie, że otrzymam pomoc. Ogarnęło mnie poczucie bezpieczeństwa. Czekałem ok. 15, może 20 minut. Ratownicy zastali mnie w pozycji leżącej na podłodze.

Jak się zachowywali?

Bez empatii. Bezdusznie. Nakazali mi wstać i przenieść się z podłogi na łóżko. Tymczasem ja ledwo ciągnąłem nogi za sobą. Byłem strasznie osłabiony. Przez ich działania przebijała rutyna, bez głębszej troski, bez zaangażowania. Zdawkowo przebadali mnie, zaaplikowali leki przeciwbólowe - te same, które zażyłem wcześniej, i zostawili samego w domu. Zwykła rutyna. Do dziś mam przed oczami widok, jak wychodzili; jak zostawiali mnie samego w domu. Obraz czerwonych pleców z napisem "ratownik" cały czas rani moje serce.

Z czego wynikało tego rodzaju zachowanie?

Szokujące były dla mnie zeznania lekarza, kierownika zespołu ratowniczego, złożone dziewięć lat później, w procesie karnym przed Sądem Rejonowym W Warszawie.

Co powiedział? W jaki sposób się tłumaczył?

Powiedział, że nie miał dla mnie czasu, bo na jednego pacjenta przypada 15 minut. Swoimi twierdzeniami obnażał siebie oraz cały system ratownictwa w Polsce, mówiąc np., że na SOR-ach źle się postrzega fakt nowo przywożonych pacjentów. Niestety procesy makdonaldyzacji ogarnęły również te obszary, w których celem jest ratowanie ludzkiego życia.  

Makdonaldyzacji?

To proces, który zdefiniował amerykański socjolog, George Ritzer. Odkrył go już w latach 60. XX wieku, gdy pewnego razu zamawiał jedzenie w jednej z restauracji sieci Mc Donald's. Ritzer uważa, że społeczeństwa współczesnego świata funkcjonują w oparciu o zasady, jakie obowiązują w restauracjach Mc Donald's.

To znaczy?

Efekt statystyczny ważniejszy jest od człowieka. Człowiek staje się tylko numerkiem. Efekt ilościowy czy kwantyfikowalny dominuje nad jakościowym, nie mówiąc już o wartościach moralnych, które całkowicie zostały zepchnięte na bok. Widzimy to w handlu, ale również w edukacji, w szkolnictwie wyższym, a nawet w ratownictwie medycznym i medycynie.

Niezwykły splot wydarzeń - dźwięk uczuć...

Co Pana uratowało?

Moja własna determinacja, nieprawdopodobny zbieg okoliczności oraz mistrzowski kunszt Lekarzy-Chirurgów ze Szpitala przy ul. Banacha w Warszawie. Oni pokazali wielką klasę, nie tylko w sferze kompetencji zawodowych, lecz przede wszystkim w warstwie kwalifikacji moralnych, jako ludzie.

Zbieg okoliczności?

W życiu tak już jest, że pewne fakty łączą się w ciąg wydarzeń, tworząc "łańcuch", który może prowadzić do życia, albo do śmierci. Czasami o życiu, lub o śmierci decydują banale zdarzenia czy nawet drobiazgi. Wiele lat temu mój znajomy, młodszy kolega, którego bardzo lubiłem, czekał na kombajn, żeby skosić zboże. Jednak kombajn się popsuł i wiadomo było, że już tego dnia na pewno nie przyjedzie. W takim razie on pojechał się kąpać. I utopił się. Trafił w zły czas.

Czasami człowiek znajduje się w złym miejscu, o złej porze?

Kiedyś funkcjonariusze policji opowiadali mi, jak na przejeździe kolejowym w miejscowości Grzegorzew kobieta wjechała pod pociąg. Spokojnie podążała autem. Niespodziewanie zaczęły się zamykać przed nią bramki. Gwałtownie nacisnęła na hamulce. To była zima, na drodze leżał śnieg. Wpadła w poślizg i wyrzuciło ją na tory, na których ugrzęzła. Gdyby nie hamowała ostro, zdążyłaby przejechać. Pomijam już okoliczność, że pociąg był 15 minut spóźniony. Czasami na przebieg zdarzeń nie mamy wpływu.

A w Pana sytuacji, co było decydujące, jakie zbiegi okoliczności zadecydowały o tym, że Pan żyje?

Dzień przed krytycznym momentem, pojechałem do Radomia. Tam poznałem piękną kobietę. Gdy nazajutrz zostałem zaatakowany przez ból, a ratownicy pogotowia pozostawili mnie samego w domu, byłem bardzo osłabiony i pewnie bym zasnął. Prawdopodobnie na zawsze. Powoli traciłem świadomość. Zostałem ogarnięty przez zapaść. Obudził mnie dźwięk otrzymanej za pośrednictwem mediów społecznościowych wiadomości.

Co to było?

Ona do mnie napisała. Chciała porozmawiać. Byliśmy świeżo po bardzo udanej randce. Chyba nawet jej nie odpisałem. Nie miałem siły. Wtedy poczułem coś bardzo dziwnego. Łaskotanie w okolicach pleców. Było to bardzo specyficzne uczucie, jakby "pieszczota" pośród bólu, ale niepokoiło mnie to. Intuicyjnie wyczuwałem, że dzieje się coś bardzo złego.

Co się działo? Skąd to łaskotanie?

Aorta była już w tym momencie napęknięta. Przeciekała z niej krew, która spływała do płuc. Stąd to łaskotanie. Ustaliłem to na zasadzie retrospekcji, czyli ex post. Pytałem lekarzy. Dlatego dusił mnie kaszel, bo krew naciekała do płuc. Gdybym wówczas zasnął, gdyby nie ten dźwięk przychodzącej wiadomości, którą wysłała nowopoznana dziewczyna z Radomia - dzisiaj na moim grobie płonęłyby znicze. Czasami bardzo banalne rzeczy decydują o życiu lub śmierci. Ta granica jest wąska.

Wezwał Pan karetkę drugi raz?

Nie ryzykowałem ponownie wzywaniem karetki pogotowia. Za dużo już się nawarstwiło złych doświadczeń. Czułem ze umieram. Że to koniec. Zmobilizowałem w sobie resztki sił, ubrałem się i poszedłem do szpitala na własnych nogach. Byłem tak słaby, że nie wyłączyłem komputera, a chcąc zamknąć okno, pozrzucałem wszystkie kwiaty. Ostatnim wysiłkiem zamknąłem drzwi wejściowe. I od tego momentu zaczęło działać jeszcze inne wydarzenie, składające się na zbieg okoliczności.

To znaczy?

Kilka dni wcześniej, 30 października, poszedłem do pracy. Tego dnia Gazeta Finansowa zamykała numer przed kolejnym wydaniem. Pełniłem funkcję z-ca redaktora naczelnego tego Czasopisma, ale tak naprawdę to ja kierowałem jego merytoryczną działalnością, byłem szefem działu krajowego i dodatkowo nadzorowałem pracę działu zagranicznego. Widziałem, że dziewczyny mają mnóstwo pracy, postanowiłem iść i im pomóc. To był kluczowy moment, który przesądził o późniejszym biegu wydarzeń i o tym, że dziś żyję.

I co się wówczas wydarzyło?

30 października nie musiałem iść do pracy. Był to przedostatni dzień mojego zwolnienia chorobowego. Jednak dzięki temu, że poszedłem, prawdopodobnie odwróciłem swój los. Dowiedziałem się wówczas o istnieniu Szpitala Dzieciątka Jezus przy ul. Lindleya w Warszawie, o którym wcześniej nie miałem zielonego pojęcia. To był przypadek.

Dlaczego to było takie ważne?

Bo Szpital Dzieciątka Jezus znajdował się blisko mojego miejsca zamieszkania. Gdybym się o nim - przypadkowo - nie dowiedział, pewnie feralnej nocy próbowałbym na własną rękę dostać się do innej placówki medycznej, albo zrezygnowały pozostał w domu. A czas nie pracował na moją korzyść. W tym stanie zdrowia nie miałbym żadnych szans.

Jak to się stało, że dowiedział się Pan o istnieniu Szpitala Dzieciątka Jezus?

Opowiadałem dziewczynom o swojej chorobie, a akurat była wśród nas obecna - zupełnie przypadkowo - jedna z korektorek, która nie pracowała w naszym biurze. Właśnie ona powiedziała mi, iż blisko mojego miejsca zamieszkania znajduje się szpital, o którym wcześniej nie wiedziałem i sugerowała, abym właśnie tam udał się na rehabilitację kręgosłupa. Obiecała, że później prześle e-mailem adres i mapę.

Przesłała?

Wieczorem tego samego dnia, z niechcenia, z nudów odebrałem e-maila. Była w nim mapa. Dopiero wówczas tak naprawdę to do mnie dotarło, zorientowałem się, że Szpital Dzieciątka Jezus mieści się, przy ul. Lindleya 4, blisko mojego ówczesnego miejsca zamieszkania. Gdybym nie pozyskał tej wiedzy, od prawie jedenastu lat nie żyłbym. Coś mnie podkusiło, aby się tam przejść, aby zrobić sobie wieczorny spacer.

Pamięta Pan ten dzień?

Tego wieczoru gwiazdy wyjątkowo pięknie rozbłyskiwały na niebie. Mogła to być chwila, w której po raz ostatni widziałem ich blask. Pamiętam, jaka wówczas, w obliczu tej pięknej nocy oraz jasnego nieba, przeszła mnie myśl: "życie jest piękne". Marzyłem wtedy żeby wyzdrowieć i realizować wielkie projekty.

Prowadziła Pana pasja?

Zawsze kierowała mną pasja. Nie wiem dlaczego postanowiłem wówczas zrobić rekonesans. Idąc zwracałem uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Kiedy od strony Alei Jerozolimskich zbliżałem się do budynku szpitala, niespodziewanie podjechała karetka. Zorientowałem się, że to boczne wejście. Główne, znajdowało się ok. 30 metrów dalej. Wcześniej przed szpitalem stał Kościół pod wezwaniem Dzieciątka Jezus.

Jakie to miało znaczenie?

Budynek szpitala obszedłem dookoła. Skrupulatnie zapoznałem się z terenem. Zajrzałem w każde wejście. Zrobiłem przegląd otoczenia, istne oględziny, tak jakbym wiedział, co stanie się cztery dni później. Że właśnie ta ewaluacja, ta orientacja w przestrzeni wokół szpitala, będzie mi bardzo potrzebna. Do dziś nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

Bo to rzeczywiście przechodzi ludzkie pojęcie?

Karetka, która podjechała do bocznego wejścia, wskazała mi drogę, jak gdyby oznaczyła krytyczny punkt, naprowadziła mnie na miejsce, w które będę musiał dotrzeć cztery dni później, kiedy czułem jakby ktoś prowadził mnie za rękę. Była dla mnie, jak nawigacja. Zarysowała optymalny wariant. To miało kolosalne znaczenie.

Wierzy Pan w przeznaczenie?

Trudno powiedzieć. Raczej preferuję analityczne podejście do rzeczywistości. Lecz, gdy wróciłem do mieszkania, przez nieuwagę usiadłem na pilocie. Włączył się telewizor. Akurat "leciał" film "Znachor", który stał się dla mnie niczym przepowiednia.

Do tego szpitala udał się Pan w krytycznym momencie, cztery dni później?

Gdybym 30 października nie przyszedł do pracy, a przebywałem przecież na zwolnieniu chorobowym, o Szpitalu Dzieciątka Jezus i jego poręcznym, z mojego punktu widzenia położeniu, nie miałbym żadnego pojęcia. Wcześniej o istnieniu tej placówki medycznej nie posiadałem wiedzy. Ale nawet, gdybym posiadał świadomość istnienia tego szpitala, nie byłbym w stanie do niego dojść. Kluczowa była wiedza o przestrzeni wokół Kliniki pozyskana 30 października. 

Rzeczywiście niezwykły zbieg okoliczności...

Wcześniej obudził mnie sygnał przychodzącej wiadomości, wysłanej za pośrednictwem któregoś z mediów społecznościowych, przez kobietę, którą poznałem dzień wcześniej w Radomiu. A wahałem się czy do Radomia w ogóle jechać. Szukałem sposobu, aby randkę przełożyć na kolejny tydzień. Później zmieniłem zdanie i poprosiłem o spotkanie we wcześniej umówionym dniu, czyli dobę przed napadem choroby.

Zaraz po usłyszeniu dźwięku przychodzącej wiadomości poszedł Pan do szpitala?

W pamięci pozostały mi ślamazarne ruchy wykonywane w celu nałożenia spodni i marynarki. Byłem słaby. Ledwie słaniałem się na nogach. Każdy krok groził upadkiem. Tak więc, pewnie zajęło mi to trochę czasu. Ale zachowywałem się dość świadomie.

Bał się Pan?

Niepokoiło mnie dziwne łaskotanie w plecach. Intuicyjnie wyczuwałem, że umieram. Nie dałem rady wyłączyć komputera. Chcąc zamknąć okno, powywracałem wszystkie kwiaty. Pamiętam, że przed samym wyjściem, z trudem sięgałem po dokumenty medyczne z innych szpitali i pieniądze, które mi później zginęły. Ledwo zdołałem zamknąć drzwi mieszkania. W ogóle, słabo trzymałem się na nogach.

Maszeruj, albo giń!

A jednak znalazł Pan siły, aby iść?

Pamiętam tę ponurą noc. Padał deszcz. Właściwie siączył się, typowy polski "kapuśniaczek", który wyglądał, jak deszcz w aerozolu. Na ulicach nie było nikogo, kogo mógłbym poprosić o pomoc. Gdy wyszedłem z kamienicy przy ulicy Chmielnej powitała mnie totalna pustka.

Co Pan wtedy czuł?

Szedłem resztką sił, gdzie mogłem opierałem się o mury, właściwie "czołgałem się". Przypomniało mi się słynne zawołanie amerykańskich komandosów, żołnierzy piechoty morskiej: "maszeruj, albo giń". Ciągnąłem za sobą nogi. Prowadziła mnie determinacja życia.

Nie zwątpił Pan ani przez chwilę?

Po prostu, ja bardzo chciałem żyć i realizować marzenia. Na skrzyżowaniu Żelaznej z Alejami Jerozolimskimi zapaliło się czerwone światło. Wtedy nadzieja zaczęła umierać.

Zatrzymał się Pan?

Znajdowałem się kilka metrów przed przejściem dla pieszych. Ten widok mnie przerażał. Widziałem, że jeżeli się zatrzymam, to upadnę. Już miałem przystanąć, poddać się, kiedy światło się zmieniło, z czerwonego na zielone. Szedłem dalej, siłą inercji, niesiony wolą mocy, o której pisał Friedrich Nietzsche,

Który moment był najtrudniejszy?

"Akumulatory siadły mi" po przejściu przez skrzyżowanie przy zbiegu ulicy Żelaznej i Alei Jerozolimskich. Gdy wszedłem w Lindleya poczułem się bardzo słabo.

Upadł Pan?

Sportowcy mówią w analogicznych sytuacjach, że zaraz "odetną prąd". W stanie, w którym się znajdowałem nie mogłem dalej iść. Siły odchodziły z sekundy na sekundę. Czułem, że brakuje mi tchu. Plątały mi się nogi. Widziałem, że zaraz się przewrócę. Jednak ostatkiem wydolności utrzymałem pozycję chodu..

Ale do szpitala nie było już daleko?

Kontekst okoliczności życia przewartościowuje różne wielkości. W normalnej sytuacji byłbym blisko celu, lecz w mojej sytuacji obciążenie stanowił każdy kolejny metr. Do głównego wejścia szpitala pozostało jeszcze ok. 50 metrów. Dla mnie w tamtym stanie o wiele za daleko. Nie było szans, aby tam doszedł. Jednak walczyłem o swoje życie do ostatniej chwili, chociaż sytuacja wydawała się beznadziejna.

Co spowodowało, że nie stracił Pan nadziei?

Przypomniałem sobie o karetce, która podjeżdżała bocznym wejściem cztery dni wcześniej, gdy poszedłem oglądać teren. Byłem na wysokości Kościoła, który stał tuż przed początkiem murów szpitala. Do głowy przyszła mi myśl, aby pójść na skróty, zaryzykować wejście bocznymi drzwiami. Gdyby były zamknięte nastąpiłby koniec mojej ziemskiej podróży. Do wejścia głównego było jeszcze daleko, nie miałbym szans tam dojść, ale boczne wejście znajdowało się ok. 30 metrów wcześniej, już blisko mnie, wyłoniło się gdy minąłem Kościół. Właśnie tam poszedłem.

I dzięki temu Pan żyje...

Gdy minąłem drzwi, gdy postawiłem nogę na ostatnim stopniu niewysokich schodów, jakbym poczuł się zwolniony z dalszego wysiłku. Pomyślałem: zrobiłem wszystko, co mogłem, a nawet dużo więcej. Po przekroczeniu progu ukazał mi się widok starszych pań siedzących na ławce. Wtedy upadłem, straciłem przytomność, uderzyłem głową w podłoże.

Pamięta Pan co się wtedy działo?

Dobrze trafiłem, bo prosto do części budynku zajmowanego przez SOR. Jakby mnie ktoś tam zaprowadził. Jakaś niewytłumaczalna siła. Po chwili na moment się ocknąłem. Usłyszałem głośny krzyk i wołanie starszych pań, pacjentek SOR, które wzywały dla mnie pomocy. Niedługo potem, zobaczyłem lekarzy biegnących z wózkiem. Potem miałem już tylko chwilowe, krótkie prześwity świadomości.

Chirurdzy, którzy "ograli" śmierć...

W jakich okolicznościach postawiono diagnozę?

Lekarzowi Remigiuszowi Drzewieckiemu, niestety już nieżyjącemu, od razu rzuciły się w oczy dwa symptomy: twardy brzuch, którego każda próba dotknięcia, nawet w stanie nieprzytomności, budziła gwałtowną reakcję z mojej strony oraz charakterystycznie podkulone nogi, świadczące o problemie chirurgicznym. Wtedy wziął do ręki dokumenty z poprzednio odwiedzanych szpitali, które ze sobą przyniosłem. Jego uwagę zwrócił jeden objaw: silny ból w plecach i klatce piersiowej. Postanowił zlecić to badanie, które powinno zostać wykonane wiele miesięcy wcześniej.

We wcześniejszych placówkach diagnozowana zwyrodnienie kręgosłupa?

Tak, i to mogło być mylące. Jednak dobry lekarz, analogicznie jak rzetelny dziennikarz, powinien przyjmować postawę krytyczną i dociekliwą; hipotetycznie nastawiać się na najwyższy poziom ryzyka. Nie stosować działań rutynowych, kiedy sytuacja nie jest oczywista. Lekarz Drzewiecki miał wątpliwości, co do wcześniejszych diagnoz, dlatego postanowił je zweryfikować.

Jaka była diagnoza?

Brzmiała, jak wyrok śmierci. Pęknięcie tętniaka aorty piersiowej i rozwarstwienie tętnicy głównej, przechodzące na tętnice biodrowe. Nie miałem prawa żyć.

Nic się nie dało zrobić?

W szpitalu Dzieciątka Jezus zdiagnozowano jednego z najgroźniejszych tętniaków: tętniaka Stanforda typu B. Był fatalnie zlokalizowany, w bardzo krytycznym, newralgicznym miejscu: na łuku aorty, przy rozejściu tętnic: mózgowej i tej, która prowadzi do rdzenia kręgowego. Właściwie niczego nie dało się tam zrobić. Lekarze w takich sytuacjach są bezradni. Pole manewru nie istniało.

To w jaki sposób Pana uratowano?

Gdy przekazywano mnie ze Szpitala Dzieciątka Jezus do Kliniki SPC CSK WUM na Banacha, lekarz dyżurny SOR wpisał w kartę transportu zdanie: "pacjent najprawdopodobniej nie przeżyje". Jeszcze bardziej radykalną prognozę umieszczono w karcie przyjęcia. Dyżurny lekarz z Banacha napisał: "nie widzę żądnych szans na przeżycie". Mój stan był gorszy niż krytyczny. Nie dawano mi jakichkolwiek szans. Później, po wykonaniu operacji, moje akcje wzrosły do 2 proc.

Czyli znajdował się Pan w beznadziejnym położeniu?

Straciłem bardzo dużo krwi. W wyniku pęknięcia tętniaka aorty piersiowej, przestały pracować nerki. Płuca zostały zalane krwią. Nastąpiły głębokie dysfunkcje wielonarządowe. Żaden z podstawowych organów nie działał. Krążenie było bardzo słabe. Morfologia krwi fatalna.

Tak zwana wielonarządówka?

Wszystko było daleko poniżej norm. W rezultacie niedokrwienia nastąpiło porażenie mózgu. Zostałem podłączony pod ECMO, urządzenie zastępującego płuca i serce, które pozaustrojowo natlenia krew i eliminuje z niej dwutlenek węgla.

Na czym polegała trudność?

ECMO, to terapia ostatniej szansy. Żeby zahamować wyciek krwi i przywrócić naturalne krążenie, należało wykonać bardzo ryzykowną operację. Tętniak był wyjątkowo niefortunnie zlokalizowany. Nie istniało pola manewru. Zabieg wymagał nieprawdopodobnej precyzji.

Jaka była skala możliwej niedokładności?

W grę wchodziły milimetry. Jeden niedokładny ruch oznaczał śmierć, lub w najlepszym przypadku zablokowanie dopływu krwi do rdzenia kręgowego i paraliż, dożywotnie kalectwo, życie typowo wegetatywne niczym roślina.

To jak to się stało, że Pan żyje?

Przełom nastąpił gdy na Odział Chirurgii Wewnętrznej i Naczyniowej przyszedł prof. Ryszard Pogorzelski, wybitny chirurg i wówczas sekretarz Polskiego Towarzystwa Chirurgicznego. Wcześniej, po przewiezieniu ze Szpitala Dzieciątka Jezus do SP CSK WUM Banacha w Warszawie, zajmował się mną inny wybitny chirurg, dr Robert Tworus. Oni, po konsultacji z prof. Maciejem Skórskim i dr Małgorzatą Szostek, powzięli decyzję o podjęciu ryzyka i ratowaniu mnie za wszelką cenę.

Miał Pan ogromne szczęście?

Trafiłem w "złote ręce" chirurgów Pogorzelskiego i Tworusa, najlepszych naczyniowców w Polsce. Szpital na Banacha specjalizuje się w leczeniu trudnych tętniaków.

Jak to się stało, że w sytuacji, w której wcześniej nie rokowano żadnych szans uratowano Panu życie?

Chirurdzy z Banacha podjęli ogromne ryzyko. Istniało niebezpieczeństwo, że NFZ tych wysiłków nie uzna, z uwagi na ich bezsensowność, w kontekście mojego beznadziejnego stanu. A koszt tego rodzaju leczenia, to już na wstępie 400 tys. zł. Chirurdzy ryzykowali własną odpowiedzialnością.

Co okazało się decydujące?

Jednym z kluczowych momentów było wykonanie dodatkowych rekonstrukcji radiologicznych. W tym celu do szpitala ściągnięto doświadczonego radiologa. Nowe warianty rekonstrukcji uszkodzonej części aorty, pozwoliły lekarzom znaleźć krytyczny obszar, który można zaopatrzyć w stentgraft aortalny, jednak pole manewru było bardzo ograniczone.

Jak widać ryzyko czasami się opłaca?

Chirurdzy wykonali zabieg częściowo metodą wtedy jeszcze eksperymentalną, wychodząc poza oficjalną wiedzę medyczną. Zrobili więcej niż ktokolwiek mógł od nich oczekiwać. Gdybym zmarł, nikt nie miałby prawa mieć do nich pretensji, z powodu nie podjęcia interwencji chirurgicznej. Mogli zostawić mnie podłączonego do aparatury. Jakiekolwiek zabiegi, z medycznego punktu widzenia, wydawały się bez sensu.

Jak to rozumieć?

Potrzebna była niebywała precyzja i wyjątkowo pewna ręka. Specjaliści opowiadali mi później, że zabieg był trudniejszy niż trafienie piłką z linii bramkowej jednej bramki w poprzeczkę drugiej, stojącej po przeciwnej stronie boiska. Mała pomyłka oznaczała śmierć, lub porażające kalectwo.

Kto to konkretnie przeprowadził?

Operację wykonał prof. Ryszard Pogorzelski przy dużym udziale dr Roberta Tworusa, prof. Macieja Skórskiego oraz dr Małgorzaty Szostek - obecnie mojej lekarz prowadzącej. Precyzyjnie wprowadzony stentgraft uszczelnił najważniejszy odcinek tętnicy głównej. To była "koronkowa robota". Powstrzymano wyciek krwi do płuc, jednak moje losy ważyły się jeszcze długo.

Dlaczego?

Struktura krwi była w bardzo złym stanie. Potworzyły się zatory. Należało ją farmakologicznie rozrzedzać. Płuca i nerki nadal nie pracowały. W rezultacie porażenia mózgu powstały liczne niedowłady rąk i nóg. Śmierć jeszcze długo czaiła się przy moim łóżku. Czasowo utraciłem mowę i pamięć.

W jaki sposób Pana leczono?

Najdłuższy czas spędziłem na Oddziale Intensywnej Terapii i Anestezjologii. Wynikało to z konieczności mechanicznego podtrzymania procesów życiowych. Użyto drenów do wypompowywania krwi zalegającej w płucach oraz podłączono dializy do nerek. Ponad miesiąc przebywałem w śpiączce farmakologicznej. W tym okresie zdarzyło się kilka kryzysów i zapaści poważnie zagrażających mojemu życiu. Przez długi czas dawano mi 2 proc. szans na przeżycie. Poproszono, aby rodzina przygotowała się na najgorszy scenariusz.

Komu bije dzwon

Podobno miał Pan już wybrany plac na grób?

Asekuracyjnie czyniono takie rozmowy. Mój stan był gorszy niż beznadziejny. O sytuacji poinformowany został miejscowy grabarz. Mieliśmy listopad. Jest to pora roku, w której pewne rzeczy lepiej wiedzieć wcześniej.

Co Pan czuł, gdy się obudził?

W pierwszej chwili zdumienie i niepewność, co się ze mną dzieje i czy na pewno jestem w Polsce. W Klinice na Banacha pracuje międzynarodowe towarzystwo. Gdy się obudziłem zobaczyłem przy moim łóżku czarnoskórego lekarza, później przyszedł skośnooki. To był niefortunny widok. Byłem w szoku. Do tego śniło mi się, że zostałem porwany. Nigdy nie byłem rasistą, lecz miałem prawo czuć się całą sytuacją skonfundowany. Podejrzewałem, że mnie uprowadzono i znajduję się poza Polską.

A kiedy uzyskał Pan świadomość tego co się stało?

Nigdy nie zapomnę tego momentu. Podeszła do mnie młoda lekarz-anestezjolog z Oddziału Intensywnej Terapii. Złapała mnie za rękę, przekazała mnóstwo ciepła, uśmiechnęła się z uczuciem radości na ustach i powiedziała: "Dzień dobry Panie Romanie, wszyscy cieszymy się, że jest Pan razem z nami i że już Pan wśród nas pozostanie. Był Pan bardzo chory, ale już nic Panu nie grozi. Nasi Chirurdzy uratowali Panu życie".

Wzruszył się Pan?

Nie mogłem poruszać ani rękoma, ani nogami. Leżałem usztywniony tylko w jednej pozycji. Z oczu ciekły mi łzy. Ze wzruszenia ściskało mnie gardło, w którym umieszczona była rurka tracheotomiczna. Pielęgniarki chusteczkami wycierały mi oczy.

Było kilka takich przepięknych momentów, kiedy z oczu płynęły mi łzy wzruszenia. Nie mogłem nic mówić, lecz twarz zdradzała, co chce powiedzieć serce i sumienie. Płakałem strumieniami łez, gdy goszczący na Banacha niemieccy lekarze, podczas obchodu, przy moim łóżku, na długo się zatrzymali i piali z zachwytu, dosłownie piali z zachwytu pod adresem polskich chirurgów. Byłem z nich wtedy bardzo dumny. Często przy moim łóżku zatrzymywali się też wykładowcy i profesorowie z WUM, z całymi grupami studentów, tłumacząc im mój niezwykły przypadek, jako szczególny, unikalny sukces polskiej medycyny. To w sercu na całe życie pozostanie.

A chwile załamania, frustracji?

Był taki moment, kiedy po sąsiedzku z moim łóżkiem leżało dwóch ciężko chorych. Nagle na przestrzeni niespełna godziny wywieziono zwłoki pacjenta z jednej, a następnie z drugiej strony mojego łóżka. Ja to wszystko widziałem. Pomyślałem wtedy, teraz kolej na mnie. Po chwili podszedł lekarz i powiedział: "śpij, sen dobrze ci zrobi, bo masz niską temperaturę.

A kiedy dotarło do głębi Pana osobowości, to co się stało?

Głębokie myśli przychodzą często przypadkowo, ale był taki moment głębokiego moralnego, a nawet metafizycznego doświadczenia, kiedy zrozumiałem, że ocalenie życia, to wielki dar i wyróżnienie.

Proszę o tym opowiedzieć?

Ponad pół roku od krytycznych wydarzeń, w lipcu 2013 roku, zacząłem pracować w jednej z redakcji mieszczącej się w wieżowcu KIA, w centralnej części Warszawy. Znajdowałem się na 40 piętrze. W pewnej chwili spontanicznie podszedłem do okna i zacząłem niewinnie patrzeć. Podziwiałem rozmach architektoniczny Warszawy. Urzekł mnie widok piękna Stolicy i jej wielkości. Nagle dostrzegłem punkt, który wydał mi się znajomy. Był daleko, ale emanowało z niego ciepło. Wtedy uświadomiłem sobie, że to tam uratowano mi życie. Już nic więcej w życiu ludzie nie mogą dla mnie zrobić. A ja im ten dług muszę spłacić.

A dziewczyna z Radomia?

Gdy poczułem się lepiej, po pierwszej rehabilitacji. A cieszył mnie każdy dodatkowy postawiony krok. Gdy odzyskałem minimalną sprawność rąk, pozwalającą mi na utrzymanie równowagi i niedołężne, bo niedołężne, ale jednak samodzielne spożywanie posiłków. Gdy mogłem już się ślamazarnie poruszać - pojechałem do niej do Radomia, ale jej tam nie zastałem. Była w miejscu, w którym ja mogłem być. Zawsze pozostanie w mej pamięci, że jednym ruchem przyczyniła się do uratowania mi życia.

Jak zakończyła się ta historia? Jaki był jej finał?

Do dziś przechodzę rehabilitację. Od podstaw musiałem się wielu rzeczy nauczyć. Przez kilka miesięcy borykałem się z odleżynami, powstałymi w wyniku długiego przybywania w łóżku. Trudno było mi powrócić do pozycji stojącej. Uczyłem się mówić i odtwarzałem pamięć. W czasie choroby ogromnie pomogła mi Dorota Morawska wraz z rodziną. Na wysokości zadania stanęła moja siostra [cioteczna] Zosia, która przejechała 500 km, aby czuwać przy moim łóżku. Pięknie zachowali się sąsiedzi z Białkowa Kościelnego - Kicińscy - którzy wzięli na siebie moralny ciężar informowania mojej matki o sytuacji i zapewnili jej moralne wsparcie. Także miejscowy wójt gminy, Dariusz Ostrowski, zdał na ocenę celującą egzamin z człowieczeństwa. Gdy tylko dowiedział się o mojej chorobie, nie czekał, natychmiast wziął samochód i ruszył do szpitala w Warszawie. Wiele pomogli mi mój ówczesny szef, Piotr Bachurski i przyjaciele, dr Marek Zuber oraz dr Dominik Smyrgała, doradca szefa wywiadu wojskowego.

Na sąsiadów zawsze można liczyć?

Niestety, najbardziej zaangażowana w moją sprawę, Cyryla, już nie żyje. Gdy po chorobie pierwszy raz przyjechałem do Białkowa, ledwie stawiałem nogi. Chciałem w Dobrowie poprowadzić mecz piłki nożnej miejscowej drużyny, ale nie dałem rady. Oddałem mikrofon po kilku minutach. Byłem załamany. Mój stan był bardzo niepewny. Wtedy sąsiadka, Cyryla Kicińska, wzięła ode mnie numer telefonu komórkowego. Powiedziała, co było wówczas w kontekście mojej sytuacji zdrowotnej, całkowicie zrozumiałe i uzasadnione: "bo wiesz, nie wiadomo, co będzie". Przykro mi, bo jej już dziś nie ma, a ja jestem. Jak pisał Hemingway: "Por quien doblan las campanas" - [nigdy nie wiadomo] "Komu bije dzwon,

Czy ktoś w Pana sprawie poniósł odpowiedzialność?

W Polsce na sprawiedliwość trzeba bardzo długo czekać. Lekarzowi pogotowia, kierownikowi zespołu ratowniczego prokuratura postawiła zarzuty. Po 10 latach procesu został skazany, przez Sąd Okręgowy w Warszawie, na rok pozbawienie wolności, w zawieszeniu na dwa lata. Sąd przyznał mi śmieszną sumę 5 tys. zł zadośćuczynienia, gdyż nie miał czasu na dokładne rozpoznanie wielkości roszczeń. Procedurze karnej groziło przedawnienie, a więc musiał się ograniczyć tylko do rozpoznania odpowiedzialności czysto-karnej. Obecnie trwa przewód cywilny.

A co Panu dała choroba?

Obudziła we mnie giganta. Każdy człowiek ma go w sobie, tylko trzeba go obudzić. Dzięki moim doświadczeniom zahartowałem się moralnie, zyskałem przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nauczyłem się używać marzeń, jak skrzydeł. Pielęgnuję w sobie krytyczne myślenie i pokorę.

Czuje się Pan zrealizowany?

W życiu ma sens jedynie to, co robi się z pasji, w myśl zasady, o której pisali św. Augustyn i Blaise Pascal: "non intratur in veritatem nisi per charitatem", czyli że "nie można do prawdy dotrzeć inaczej niż przez miłosierdzie". Żeby dobrze coś robić, trzeba to pokochać. Dzięki chorobie i temu głębokiemu moralnemu doświadczeniu zająłem się naukami humanistycznymi: filozofią, fenomenologią, socjologią, filozofią polityki, antropologią. Wykładam dla studentów na wyższych uczelniach. Czuję się zrealizowany, bo kocham to, co robię. Ale chciałbym zrobić coś wielkiego dla ludzi, dla mojego regionu. Ja naprawdę bardzo tego pragnę.

Pamiętajcie o śmierci...

Dlaczego opowiada Pan o swojej chorobie? O bardzo wrażliwej, krytycznej sytuacji, w której spotkał się Pan właściwie ze śmiercią?

Wiem, że to co teraz powiem będzie kontrowersyjne, ale traumatyczne przejścia są wyjątkową, unikalną kompetencją - taką, która przygotowuje nas na najtrudniejsze chwile i na największe wyzwania.

Przydatną w polityce?

Człowiek, który spotkał się ze śmiercią, któremu zajrzała ona prosto w oczy, jest inny, zyskuje głębię i metafizyczną perspektywę. Zatem ta kompetencja moralna jest przydatna w ogóle w życiu. A w polityce tym bardziej, bo polityk powinien być niezłomny. Nic już w życiu nie jest w stanie mnie zaskoczyć, ani też nic nie wydaje się niemożliwe. Przeszedłem przez śmierć, a więc jestem w stanie udźwignąć wszystko i przejść przez każde wyzwanie. Dopiero teraz rozumiem sens popularnego powiedzenia: "co Cię nie zabije, to cię wzmocni".

Choroba i bliskość śmierci wzmocniły Pana?

Emmanuel Levinas powiedział w trakcie jednego z wykładów, co zostało potem spisane w książce "Czas i to, co inne", że śmierć jest tajemnicą, która nam się wymyka, nie mamy do niej dostępu, wymyka się z doczesnego doświadczenia, a jednocześnie cierpienie jest doświadczeniem istnienia bez dwuznaczności. Do podobnych wniosków doszedł Makbet Shakespeare'a: śmierć to rzecz, która nam się wymyka i nie mamy nad nią żadnej władzy.

Powiedział Pan o metafizycznej perspektywie, którą Pan zyskał dzięki chorobie i bliskości śmierci. O co chodzi?

W obliczu śmierci dowiadujemy się, że nie to jest ważne, co jest dla większości ludzi w życiu ważne, czyli próżność, powierzchowność, przeciętność, powszedniość, jakkolwiek by to nazwać. Przekonujemy się, iż w życiu o co innego chodzi, niż nam się wydaje. A to wszystko za czym gonimy na co dzień, to pozory. Ta metafizyczna perspektywa, to inny ogląd i rozumienie czasu.

Na czym to polega?

Kiedyś to myślenie odrzucałem, jednak w wyniku traumatycznych zdarzeń, przez które musiałem przejść, coś zrozumiałem. Zdałem sobie sprawę, że najmądrzejszym powiedzeniem, które w życiu słyszałem jest: "memento mori" ["pamiętaj o śmierci"].

Dlaczego? W jakim sensie?

"Pamiętaj o śmierci" informuje cię, że czas zawsze prowadzi do śmierci. Przypomina ci, że na końcu [Twojego] czasu jest śmierć. Że możesz już nie mieć czasu. Że każdy dzień może być Twoim ostatnim. Dlatego nie marnuj ani chwili. Wykorzystaj czas, jak najlepiej. Orientuj się na życie głębokie. Realizuj ponadczasowe wartości. Wyjdź poza konkret i to, co materialne. To doświadczenie daje bliskość śmierci i to jest ta metafizyczna perspektywa.

Sądzi Pan, że inni ludzie, którzy znaleźli się w podobnych okolicznościach, w zasięgu śmierci, identycznie to odczuwają?

Jest taki wspaniały film Akiry Kurosawy z 1952 roku, pt. Piętno śmierci. Główny bohater, Kanij Watanabe, pełni funkcję urzędnika magistratu. Mechanicznie, rutynowo wykonuje swoje obowiązki. Nie robi niczego złego. Nie można powiedzieć, że źle realizuje swoją pracę. Rzetelnie podchodzi do zadań. Trudno znaleźć u niego choćby dzień absencji. Jest solidny. Karnie spełnia polecenia przełożonych. Na pozór, wszystko jest ok. Problem w tym, że żyje w sposób powierzchowny, przeciętny, powszedni. A powszedniość, to nic nadzwyczajnego. W jego życiu i w pracy nie ma głębszego zaangażowania.

I nagle dowiaduje się, że jest chory na raka żołądka. Lekarze mówią mu prawdę: nie masz szans. Wtedy doświadcza kruchości życia, przekonuje się, jak szybko mija czas. Wówczas odkrywa ulotną naturę tego, co ludzkie oraz transcendencję czynu moralnego.

Co to mu daje? Jak kończy się ta historia?

Poświęca niewielki wymiar czasu, który mu pozostał, żeby zrobić coś dla innych. W jednej z szuflad jego biurka, od wielu lat znajdował się projekt, który odkładał z dnia na dzień, aż w końcu o nim zapomniał: budowy parku dla dzieci w ubogiej dzielnicy miasta.

Kanij Watanabe spieszy się, aby zobaczyć jeszcze radość dzieci z powodu nowopowstałego obiektu. Pyta Pani, jak ta historia się zakończyła {?}: umiera mistycznie, huśtając się na jednej z huśtawek, utulony w objęcia moralnego czynu, którego dokonał dla innych w swoim życiu, i który zapewnił mu wieczną godność. Na jego pogrzebie, wokół trumny, stoją niezliczone tłumy wdzięcznych dzieci.

Ten film i ta głęboka historia jest przywoływana w najlepszych omówieniach filozofii moralnej Immanuela Kanta.

Co Pan nam chce przez to powiedzieć?

Że moja perspektywa patrzenia na politykę i życie publiczne jest odmienna od tej, która obecnie dominuje. Od 13 lat zajmuję się filozofią, w tym filozofią moralną. Spotkałem się ze śmiercią. To doświadczenie daje szczególną motywację, mówi mi - "Roman - śpiesz się zrobić, jak najwięcej dla ludzi", bo nie wiadomo ile masz czasu, wykorzystaj najlepiej, jak możesz swój czas". Ten komunikat każdego dnia, w milczeniu, przekazuje mi sumienie. To unikalna kompetencja: pamięć o śmierci, świadomość, że ona kiedyś nadejdzie, mobilizuje i nakazuje żyć właściwie, czyli głęboko.

A więc ma Pan do przekazania przesłanie?

Po to idę do Sejmu, aby upomnieć się o moralność, aby pokazać, że oprócz płytkiej, powierzchownej polityki i powszedniej rzeczywistości, może istnieć, polityka głęboka, humanistyczna, rozumiana jako misja, a zorientowana na innych. Czyli metapolityka. I właśnie to zrozumiałem dzięki bliskości śmierci. Chciałbym zasłużyć sobie na taki pogrzeb, jak Kanij Watanabe. Ale żeby tak się stało trzeba odkryć moralną głębię, zaangażować się w życie dla innych i jak najwięcej zrobić dla ludzi. Tylko wtedy "nie wszystek umrę". Życie publiczne to poświęcenie.

Starożytni Grecy mawiali też Exegi monumentum, buduję sobie pomnik?

Ale Grekom chodziło o inny pomnik niż ten, który dziś ludzi budują swoim bliskim. Tego właśnie współcześni ludzie nie rozumieją, że pomnik trzeba samemu sobie wybudować. I to nie po śmierci, tylko za życia. Nie ze spiżu czy z marmuru, ale z działania, z czynów, z zaangażowania, z poświęcenia, z troski o innych. Po śmierci murowany pomnik, wybudowany przez naszych bliskich, do niczego nie będzie nam potrzebny i nie zdoła nadrobić tego, co zaniedbaliśmy za życia. Dlatego musimy, jak najlepiej wykorzystać swój czas, a zrobimy to tylko wtedy, gdy będziemy pamiętali o śmierci, gdyż świadomość śmierci pozwala nam żyć właściwie i nie zatracić siebie w nicości.

W jednym ze swoich facebookowych wpisów pisze Pan, że ludzie zapominają o sobie. To jest niezrozumiałe, bo patrząc na dzisiejszy świat, wydaje się, że ludzie przede wszystkim pamiętają tylko o sobie, a zapominają o innych?

Ludzie tak naprawdę orientują się na rzeczy, na to co materialne, a o sobie zapominają. Powiem więcej, w tej pogoni za rzeczami czy próżnościami, nawet siebie nie słyszą. W tym jest coś paradoksalnego, bo na pozór wydaje się , że ludzie pamiętają tylko o sobie, lecz tak naprawdę pragną przede wszystkim rzeczy [pieniędzy], ale o  sobie zapominają - jeśli pamiętają o sobie, to tylko w kontekście materialnym: rzeczy. I to bardzo spłyca współczesny świat. Tożsamość przychodzi od strony materialnej, z zewnątrz. W tym zapominaniu siebie, oczywiście nie mogą też pamiętać o innych. Bo nie ma siebie bez innych i innych bez siebie.

Dlaczego tak się dzieje?

Z bardzo prostego powodu. Bo gdzieś, czasami sobie tego nawet nie uświadamiając, ale intuicyjnie to wyczuwamy, że czas prowadzi do śmierci. Dlatego staramy się przed nią uciec i w ten sposób wybieramy życie niewłaściwe Chcemy tego dokonać przez zatrzymanie czasu. Martin Heidegger pisze, że ludzie chcą "wyskoczyć" z czasu" i słowo "wyskoczyć" jest dla tej sytuacji chyba bardzo odpowiednie.

Gdzie uciekają?

Kluczowym pojęciem jest tu rozrywka. Rozrywka ma z punktu widzenia płytkości i doczesnego  życia człowieka, trzy pozorne walory: po pierwsze, to coś co nas rozrywa, rozprasza, a więc pozwala uciec od powinności i obowiązków i zatrzymać się we współczesności; po drugie, pozornie pozwala zatrzymać czas -  w rozrywce liczy się tylko współczesność, to co teraz się dzieje; po trzecie, rozrywka działa jak narkotyk, daje pozorną ulgę, iluzję znieczulenia. Jednak żadnych problemów nie rozwiąże.

Czy to znaczy, że nie powinniśmy oddawać się rozrywce?

Wszystko jest dla ludzi. Mają oni prawo również do rozrywki i korzystania z niej, nawet w dużym zakresie. Sam też staram się żyć na luzie i korzystać z rozrywki. Co innego jest ważne i kluczowe. Aby, korzystając z rozrywki, nie zapomnieć również o wartościach i głębszej moralności. O rzeczach rudymentarnych i imponderabiliach. O głębszym życiu. Żeby pamiętać o sobie i o innych. Zwłaszcza osoby, aktywne w życiu publicznym, które zamierzają uczestniczyć w polityce, powinny żyć głęboko i realizować misję. Ich powinność jest inna. Od nich musimy wymagać więcej.

W swoim programie powołuje się Pan na więźnia niemieckiego obozu pracy i wybitnego współczesnego filozofa, Emmanuela Levinasa? Na czym polega tzw. asymetryczna odpowiedzialność, konstrukcja filozoficzna Levinasa?

To mój ulubiony filozof. Jemu poświęcam najwięcej czasu. Ale zanim powiem o nim, chcę wspomnieć dwóch innych wybitnych myślicieli epoki Oświecenia: Jeana Jacquesa Rousseau i Immanuela Kanta. Obaj odwoływali się do uczuć i do moralności. Twierdzili, że uczucia i moralność są przed rozumem [Rousseau] i  w rozumie [Kant] - prawo moralne nadaje rozum. Ale jednocześnie obaj zgodnie uważali, że mówienie o moralnej polityce jest nieporozumieniem, bo to by oznaczało, że moralność wobec polityki pełni funkcję instrumentalną.

A nie jest tak?

Ma być odwrotnie. To polityka musi stać się służebna i użyteczna wobec moralności; ma ją wprowadzać w życie, popularyować i polecać. Rousseau i Kant domagali się więc, nie moralnej polityki, a politycznej moralności. Bo jedynie taka będzie skuteczna. To fundamentalna różnica, a to odwrócenie jest niesamowicie ważne. Obydwie dziedziny są praktyczne i sytuują się blisko siebie - tak jak ujmował to Arystoteles - ale to polityka ma być narzędziem moralności, ma być wobec niej służebna, a nie odwrotnie.

A Levinas?

Levinas, w jakimś sensie idzie tą drogą. Uważa, że etyka jest filozofią pierwszą. Że jest przed wszystkim innym: przed prawem, ekonomią, polityką, nawet przed etyką spisaną i rozumianą w sensie formalnym czy materialnym. Asymetryczna odpowiedzialność, to nie oglądanie się na innych, nie cedowanie obowiązków, nie czekanie aż inni się zaangażują i coś za nas zrobią, albo załatwią. Gdy mąż katuje za ścianą żonę, często mówimy: "to nie nasz problem, nie będziemy wtrącać się w sprawy rodzinne, od tego są odpowiednie instytucje, niech inni to za nas załatwią". Błąd. Obojętność i skamieniałość, typowa dla sytuacji, w której brakuje społeczeństwa obywatelskiego, zaś istnieje tylko społeczeństwo konsumpcyjne.

A to nasza sprawa?

Nie możemy stosować, mówiąc kolokwialnie, takiej spychologii, cedować odpowiedzialności na innych. Sami musimy się angażować w sprawy publiczne i podejmować odpowiedzialność. Jeżeli coraz więcej osób będzie w ten sposób myślało, że odpowiedzialność powinna mieć charakter asymetryczny i ja muszę od siebie [profilaktycznie] wymagać więcej, niż od innych, to wtedy zaczniemy się przybliżać do głębokiej obywatelskości i obywatelskiego społeczeństwa. Powtórzę jeszcze raz: życie publiczne wymaga poświęcenia.

Levinas często powoływał się na Dostojewskiego, cytował Aloszę z Braci Karamazow: "Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za wszystko i wszystkich, a Ja nawet bardziej niż wszyscy inni".

* * * * *

W najbliższych publikacjach Roman Mańka przedstawi swój odważny plan oraz zaprezentuje najważniejsze zręby programu, który stworzył wiele lat temu. Ograniczy się do najważniejszych zagadnień.

* * * * *

Miał jedno z najlepszych wystąpień na spotkaniu z dziennikarzami Listy Krajowej Obywatelskich Kandydatów do Sejmu rekomendowanych wyborcom w poszczególnych okręgach. Roman Mańka [3/17] jest rekomendowany przez organizacje pozarządowe jako obywatelski kandydat w okręgu konińsko-gnieźnieńskim. Liczy o masowe poparcie sympatyków trzech opozycyjnych partii i wyborców niezdecydowanych. Zwraca się również o wsparcie do tych osób, które jako rozczarowane zamierzały nie iść do urn wyborczych. Tu przemawia zaraz po prof. Ireneuszu Krzemińskim: [od 2:40]:

https://obywatelskiejedynki.pl/2023/09/13/konferencja-prasowa-obywatelskich-jedynek/

https://www.facebook.com/photo/?fbid=704477585045776&set=a.658486502978218

Często zapraszany do mediów ogólnopolskich jako analityk:

 

Napisał sześć książek, w tym bardzo ciekawe o działalności byłego detektywa Krzysztofa Rutkowskiego oraz o tajemniczej sprawie morderstwa premiera z czasów PRL, Piotra Jaroszewicza:

Dla mediów ogólnopolskich odkryła go znana aktorka, Beata Kawka, w której programach bardzo często gościł:

Swój program przedstawił już wiele lat temu. Nie pisał go na kolanie i nie zmieścił na ćwierć strony. Przedstawiał program przez prawie dwie godziny:

Materiał finansowany ze środków Komitetu Wyborczego Nowej Lewicy.

* * * * *

Autor sześciu książek. W przeszłości z-ca redaktora naczelnego Gazety Finansowej i szef działu krajowego tego Wydawnictwa, współpracował również z prestiżowymi magazynami, takimi jak: Forbes, Business Open, Gentleman i Home&Market. Komentował wydarzenia społeczno-polityczne w największych polskich stacjach telewizyjnych oraz rozgłośniach radiowych, m.in. w Polsat News, TVP Info, w Polskim Radiu, RMF FM. Jego autorski program w "Halo Radio" uważany była za jeden z najlepszych pod względem merytorycznym. Wiele jego publikacji z Gazety Finansowej zostało później zamieszczonych w największych polskich portalach internetowych, m.in. w Onet.pl i Interii.

W latach 2002-2006 zatrudniony w Przeglądzie Konińskim. Pracował w lokalnej mutacji tygodnika - Przeglądzie Kolskim. Na łamach tego ostatniego Czasopisma ujawnil wiele afer o podłożu korupcyjnym i kryminalnym, m.in. próby przejęcia przez prywatne osoby związane wtedy z kolskim samorządem spółki MZEC w Kole, nieprawidłowości w ZUP, a także proceder wyprowadzania pieniędzy z Funduszy Profilaktyki Przeciwalkoholowej i Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. Pisał również o korupcji w policji, działaniach zorganizowanych struktur przestępczych, a także o molestowaniu seksualnym w Zakładach Mięsnych Sokołów S.A. w Kole i o bulwersującym procederze kupowania głosów w wyborach samorządowych.

Od 13 lat głęboko zajmuje się naukami humanistycznymi, zwłaszcza filozofią, fenomenologią, filozofią polityki i socjologią polityki. Współpracuje z warszawskimi Think Tankami. Obecnie jest wykładowcą akademickim. Wykłada filozofię, socjologię, a także politologię i nowoczesne systemy polityczne na wyższych Uczelniach. Specjalizuje się w filozofii Edmunda Husserla, Martina Heideggera, Emmanuela Levinasa, Maurice Merleau Ponty,ego i Immanuela Kanta. Bada ich dzieła.

O mandat posła ubiega się jako kandydat obywatelski wspierany przez organizacje pozarządowe z listy nr 3 Komitetu Wyborczego Nowej Lewicy, nosi na koszulce nr 17, podobnie jak niegdyś wybitny polski napastnik, Andrzej Szarmach.

* * * * *

Adres zamieszkania na listach wyborczych: ul Nowej Lewicy 3/17.

Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Roman Mańka: Uparłem się żeby żyć!
Czytaj więcej na temat:wybory 2023, Roman Mańka, polityka, nowa lewica
Potwierdzenie
Proszę zaznaczyć powyższe pole