Pożegnanie z potworem, czyli sylwester 1924 i tragiczny sen na torze
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
Nie wiemy, jak sto lat temu koninianie spędzali ostatni dzień roku i czy w mieście w ogóle organizowano zabawy sylwestrowe. Zapewne jakieś spotkania towarzyskie z tej okazji się odbywały, ale prawdopodobnie nieliczne i nie na tyle duże, żeby zapowiadał je lub pisał o nich Głos Koniński.
W 1924 roku tradycja świętowania nocy sylwestrowej wciąż była jeszcze w Polsce nowością i należała do rozrywek kultywowanych raczej przez zamożniejszych mieszkańców dużych miast. A zwyczaj tej przywędrował do nas z Niemiec na przełomie XIX i XX wieku. Dość powiedzieć, że dopiero w listopadzie 1924 roku Prezydent Rzeczypospolitej wydał rozporządzenie o ustanowieniu 1 stycznia dniem wolnym od pracy.
Bo Lewiatan się nie obudził
Warto przy tej okazji przypomnieć skąd wziął się zwyczaj radosnego i hucznego witania nowego roku. Otóż zrodził się on nieco ponad tysiąc lat temu, a jego źródłem był strach przed końcem świata, którego zapowiedzi dopatrzono się w proroctwie Sybilli. Zagładę miał spowodować potwór Lewiatan uwięziony jakoby przez papieża Sylwestra I ponad 600 lat wcześniej w lochach Watykanu. W roku 1000 miał się on przebudzić (potwór, nie papież), wydostać z więzienia i spalić niebo i ziemię ogniem wydobywającym się z jego paszczy.
Ci, którzy uwierzyli w przepowiednię, a było ich na tyle dużo, że historycy określili zjawisko „kryzysem milenium”, modlili się i odprawiali pokutę, z trwogą oczekując północy 31 grudnia 999 roku. Kiedy w końcu zegary oznajmiły nowy rok, a koniec świata i sąd ostateczny nie nastąpiły, wybuchła powszechna radość, a ludzie wybiegli na ulice, składając sobie życzenia i żywiołowo świętując, a urzędujący wówczas papież Sylwester II udzielił błogosławieństwa „urbi et orbi” (miastu i światu) na nowy rok, wiek i tysiąclecie. I od tej pory jakaś część ludzkości świętuje ten dzień, czyniąc coraz więcej hałasu i zniszczenia, jakby chcieli zastąpić Lewiatana. A że w sprawę zamieszanych było aż dwóch papieży o imieniu Sylwester, nie powinno dziwić, że takim też imieniem ten obyczaj został ochrzczony.
Podatek od... roweru
Jakkolwiek żegnali rok 1924 koninianie, pewne jest, że ostatecznie pożegnali się z potworem, który sprawił, że ich życie było bardzo trudne. Tym potworem była niewyobrażalnie wysoka inflacja, która na koniec 1923 roku osiągnęła 35 tys. procent! To jakby bilet na przejazd autobusem MZK w Koninie, który kosztował w styczniu 4,80 zł, po dwunastu miesiącach osiągnął cenę 1680 zł! Sytuację uspokoiło dopiero wprowadzenie 29 kwietnia 1924 nowej waluty, czyli tak oczywistego dla nas dzisiaj złotego.
O poziomie życia w ówczesnym Koninie sporo mówią postanowienia „statutu o samoistnym podatku komunalnym od posiadania przedmiotów zbytku”, uchwalonego przez Sejmik powiatu Konińskiego w czerwcu 1924 roku. Zaliczono do nich wtedy nie tylko samochody osobowe, motocykle czy „karety, powozy, wolanty i temu podobne ekwipaże resorowe” oraz „konie wierzchowe, służące do osobistego użytku i wygody osobistej”, ale również rowery. Najwięcej – bo aż 100 zł rocznie – płacili właściciele aut, 40 zł kosztowało wożenie się karetą, a 30 – konne przejażdżki. Za rower trzeba było uiścić 10 zł rocznego podatku od przedmiotu zbytku, a za motocykl dwa razy tyle. Podatek musieli odprowadzać również posiadacze dubeltówek i sztucerów – po 16 zł od sztuki.
Z odprowadzania podatku zwolnione były władze państwowe i samorządowe, przedstawiciele państw obcych oraz osoby przejezdne, które „przebywają w obrębie Konińskiego Powiatowego Związku Komunalnego nie dłużej niż 4 tygodnie”. Co ciekawe listy płatników rzeczonego podatku były wykładane do publicznego wglądu w siedzibie Wydziału Powiatowego.
Pułapka na Kubie
Życie stało się łatwiejsze, ale w Koninie wciąż trudno było o pracę i godziwe zarobki, więc ludzie szukali szczęścia poza granicami Polski. Choć zachodnia Europa była zniszczona wojną, kraje te miały więcej pieniędzy na odbudowę, więc poszukiwały taniej siły roboczej. Z Głosu Konińskiego wiemy, że „11 sierpnia 1924 roku przybyła do Konina misja francuska w celu rekrutacji robotników do Francji. Zakwalifikowano 43 osoby w tem dwie kobiety, którzy zaraz tegoż dnia wyjechali do Francji”.
Marzeniem emigrantów była Ameryka, która jednak wprowadziła limity dla poszczególnych europejskich krajów. Z Polski gotowa była w 1924 roku przyjąć niespełna 6 tys. chętnych, wprawdzie więcej niż z Włoch (4,8 tys.) czy Jugosławii (671), ale dużo mniej od Wielkiej Brytanii (34 tys.) czy Irlandii (28,5 tys.), nie wspominając o Niemcach (51 tys.). Ludzie podejmowali więc ryzyko, korzystając z niepewnych pośredników, którzy wysyłali ich na Kubę, skąd mieli łatwo dostać się do Ameryki, co okazywało się niemożliwe. Sto lat temu Głos Koniński donosił, że na wyspie znajduje się już od pięciu do sześciu tysięcy emigrantów z Polski, którzy nie mogą dostać pracy, bo sami Kubańczycy jej nie mają, więc nasi rodacy żyją w fatalnych warunkach, co powinno stanowić przestrogę dla tych, którzy o takim wyjeździe myślą.
Zaledwie 10,5 tys. koninian
Konin był wtedy zupełnie innym i dużo mniejszym miastem od obecnego. Dość powiedzieć, że gmina Gosławice wciąż była osobną jednostką administracyjną i liczyła 10.773 mieszkańców, a Konin miał ich o trzysta mniej. Za budynkiem starostwa, w którym dzisiaj urzęduje prezydent, wciąż jeszcze stała cerkiew (na zdjęciu), a na drodze do Czarkowa nie było mostu żelaznego, za to na ulicy 3 Maja, w miejscu dzisiejszego skrzyżowania z Szarych Szeregów stał most drewniany.
Masz ważną informację? Prześlij nam tekst, zdjęcia czy filmy na WhatsApp - 739 008 805. Kliknij tutaj!