Zygmunt Bielaj starannie ukrywał swoją prawdziwą twarz
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
Kiedy 5 marca 1971 prowadzący dochodzenie oficer milicji stawiał Zygmuntowi Bielajowi pierwsze zarzuty, nie miał jeszcze pojęcia, z kim tak naprawdę ma do czynienia. Dopiero po pewnym czasie światło dzienne ujrzała zupełnie inna twarz podejrzanego o popełnienie jednej z najbardziej zagadkowych zbrodni w historii polskiej kryminalistyki.
- Tego człowieka nigdy w życiu nie widziałem, nie znam go – pewnie odpierał zarzuty Bielaj. - W mieszkaniu tego człowieka nigdy nie byłem, żony mu nie uprowadziłem.
Spreparowane alibi
Podpułkownik Henryk Czmoch z Komendy Głównej rozmawiał z Bielajem codziennie. Wyjaśnienia podejrzanego były skrupulatnie analizowane, konfrontowane z zebranymi przez milicjantów informacjami i w odpowiednim czasie wykorzystywane przez śledczych do wykazania mu niespójności w zeznaniach. Tak było z alibi na 17 czerwca 1970 r., kiedy miała się odbyć wymiana lekarki na okup. Dopiero po zatrzymaniu Zygmunta Bielaja, okazało się, że odnotowano wtedy przejazd, wyznaczoną przez szantażystę, trasą trabanta z numerem rejestracyjnym pojazdu, należącego do podejrzanego. Bielaj oświadczył, że mogło tak być, bo składał wtedy podanie w sądzie w Pleszewie. Złożony jako dowód odpis owego dokumentu skrupulatnie sprawdzono. Biegły uznał, że data na piśmie została dopisana ręcznie i znacznie później.
Kłamał i mataczył
Zygmunt Bielaj twierdził, że nie był nigdy karany, a na zapytanie o karalność przyszła informacja, że w 1947 został skazany za kupno kradzionego samochodu, a dwa lata później za spowodowanie wypadku samochodowego. W tej sytuacji poddano analizie również wszelkie dostępne dokumenty na temat przeszłości Bielaja. Okazało się, że pełne są niewytłumaczalnych sprzeczności. Szczególnie te dotyczące okoliczności jego pojawienia się w Polsce. Podawał w nich różne miejsca urodzenia, różne szkoły, które miał skończyć, różne wreszcie wersje nazwiska, które w najstarszym z nich miało brzmienie: Biełaj.
Bielaja... zabiłem
Przyszedł wreszcie moment, kiedy nerwy odmówiły mu posłuszeństwa (a może to była swoista zuchwałość, prokurator Józef Gurgul nie był tego pewien nawet po kilkudziesięciu latach) i na pytanie, w jaki sposób trafiły w jego ręce dokumenty na to nazwisko, odparł, że zdobył je, zabijając prawdziwego Zygmunta Bielaja.
Osaczony dowodami w lipcu tego samego roku przyznał się do uprowadzenia Stefanii Kamińskiej i wysłania żądań okupu do jej męża oraz kilka miesięcy później do piątki mieszkańców Konina. Ale zaprzeczył, by ją zabił. Dopiero z czasem okazało się, że przeszłość tego człowieka jest dużo bardziej mroczna, niż ktokolwiek mógł się wtedy spodziewać. Ale o tym przeczytają Państwo w kolejnym odcinku „Konińskich Wspomnień”.
Robert Olejnik
Przy pisaniu niniejszego artykułu korzystałem z książki Wilhelminy Skulskiej „Bez skrupułów” oraz opracowania prokuratora Józefa Gurgula „Zabójstwo czy naturalny zgon. Na tle sprawy Iwana Ślezki vel Zygmunta Bielaja”, z którego pochodzą załączone zdjęcia. Zapraszając Czytelników do lektury kolejnych części opowieści o sprawie Bielaja, zachęcam do sięgnięcia po powieść Jacka Ostrowskiego „Ostatnia wizyta”, która jest zbeletryzowaną wersją opisywanej przeze mnie historii.
Dziękujemy za Twoją obecność. Obserwuj nas w Wiadomościach Google, aby być na bieżąco.