Dynamit pod torami i pająk zamiast koparki, czyli kopalnia w opałach
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
Czytając uzasadnione skądinąd zachwyty nad uratowaną przed pocięciem na złom koparką Dolores, przypomniałem sobie o innych – nieco mniej udanych - maszynach i pomysłach, jakie pojawiały się w ciągu ponad osiemdziesięciu już lat istnienia konińskiej kopalni.
Była wśród nich koparka, która nie kopała, maszyny tonące w błocie, lokomotywy bez prostowników, czołgi bez wieżyczek i sposoby na przesunięcie przymarzniętych do podłoża szyn, których zastosowanie skończyło się zniszczeniem torowiska.
Cztery lata rozruchu
Zacznę od koparki GZUT W-750, która miała być polską następczynią bardzo sędziwego już na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku „Wiesława”, a skończył na... złomowisku. Kopalnia potrzebowała nowych maszyn, ponieważ trwała budowa nowej odkrywki Gosławice i elektrowni w jej sąsiedztwie. Ewentualny przestój czy zbyt wolne wydobycie w przypadku produkcji brykietów groziło co najwyżej zmniejszeniem ich sprzedaży. Elektrownia nie mogła czekać na surowiec.
Nazwa GZUT wzięła się stąd, że koparkę wyprodukowały Gliwickie Zakłady Urządzeń Technicznych. Polscy wytwórcy nie mieli doświadczenia w budowie maszyn dla górnictwa odkrywkowego, więc oprócz tego prototypu zamówiono jeszcze inne maszyny w ówczesnej Niemieckiej Republice Demokratycznej. Składanie rozpoczęto w kwietniu 1954 roku od polskiej koparki, a dwa miesiące później na plac montażowy zwieziono części trzech koparek i zwałowarki z Niemiec. Ale choć te ostatnie sukcesywnie rozpoczynały pracę na odkrywce, rozruch GZUT-a wciąż się przedłużał. Do eksploatacji wszedł ostatecznie dopiero po czterech latach, dokładnie 23 kwietnia 1958 roku, ale nieustannie ulegał awariom i wymagał napraw.
Koparka jak pająk
- Wtedy jeszcze nazywano tę koparkę czerparką i to była nazwa, niestety, słuszna – opowiadał mi dziesięć lat temu Stefan Włodarczyk, jeden z pierwszych inżynierów zatrudnionych w konińskiej kopalni – bo ona nadawała się jedynie do czerpania. O ile mogła dobrze spisywać się przy dostarczaniu piasku do podsadzania wyeksploatowanych już chodników kopalni na górnym Śląsku, gdzie producent testował prototyp GZUT, czy na przykład przy pogłębiania rzek, to tam gdzie trzeba ukopać gliny, iły, twardy nadkład, potrzebna była ko-par-ka – wyraźnie rozdzielając sylaby, Stefan Włodarczyk podkreślał w nazwie czynność kopania. – To musi być bardzo silna konstrukcja dysponująca przede wszystkim odpowiednią mocą. A GZUT był za słaby. Skończyło się na tym, że po trzech zaledwie latach pracy został zdemontowany i oddany na części zamienne.
Zresztą już sam wygląd tej maszyny (fot. 1) jest zdecydowanie inny od niemieckich koparek łańcuchowych. Niby przypomina Ds-1120 (fot. 2), ale środek ciężkości wydaje się mieć wyżej i bardziej podobna jest do zwiewnego pająka niż wytrwałego żuka.
Maschinenfabrick Dresden
Wróćmy do „Wiesława”, za którego sterami posadzono w 1945 roku Wacława Waszaka, który był operatorem koparki jeszcze podczas okupacji. Okazało się, że maszyny nie można uruchomić, bo zniknął pas transmisyjny.
- Zastosowaliśmy pas parciany, ale nie zdał egzaminu, ślizgał się – wspominał Wacław Waszak. – Dopiero jak w marcu 1946 roku milicja skonfiskowała u jednego mieszkańca Konina duże ilości skóry, znalazł się również pas z kopalni. Jak założyliśmy ten pas, od razu była inna robota. Koparka została uruchomiona i zaczęła pracować na nadkładzie.
„Wiesław” początkowo nazywał się Max i został wyprodukowany przez Maschinenfabrick w Dreźnie. Imię zmieniono mu jesienią 1945 roku po tym, jak ówczesny wicepremier Władysław Gomułka przyznał konińskiej kopalni 4-milionowy kredyt na dokończenie budowy brykietowni i rozruch zakładu górniczego. Bez tego zastrzyku finansowego firma nie byłaby w stanie dalej funkcjonować. A dlaczego „Wiesław”, skoro Gomułka miał a imię Władysław? Bo takim pseudonimem dobrodziej naszej kopalni posługiwał się podczas okupacji.
Z dynamitem na tory
Podobnie jak inne kopalniane maszyny „Wiesław” jeździł po odkrywce po szynach. Do połowy lat sześćdziesiątych nie znano u nas taśmociągów, więc zarówno nadkład, jak i sam węgiel transportowane były wagonami po torach (fot. 3, 4). Tory te nieustannie musiały wędrować za przesuwającym się frontem roboczym, co stwarzało kolejne problemy, szczególnie podczas dużych deszczów lub mrozów. Błoto na przykład, tak często występujące na naszych odkrywkach, zasysało tory razem z podkładami i ich podnoszenie przez przesuwnicę często kończyło się połamaniem szyn. A kiedy maszyny zawodziły, jedynym wyjściem było zaangażowanie ludzi wyposażonych w drągi i dźwignie, którzy nierzadko po kolana w błocie przesuwali całe torowisko.
Szukasz pracy? Kilkaset aktualnych ofert znajdziesz w naszym serwisie ogłoszeniowym.