Żona, fotografia, wiatraki. „Same zdjęcia mówią o tym, jakim był człowiekiem”
– Aparat zawsze był z nami – mówi Maciej Fórmanek, syn zmarłego w tym roku Ryszarda Fórmanka. W dzień Wszystkich Świętych wspominamy konińskiego fotografika, dziennikarza i jak mówiło o nim wielu: mistrza.
Ryszard Fórmanek odszedł 8 stycznia tego roku. Sylwetkę i historię życia konińskiego fotoreportera opisał Robert Olejnik w swoim tekście pt. „Ryszard Fórmanek pozostawił po sobie pomnik z tysięcy zdjęć Konina”. W dniu Wszystkich Świętych publikujemy rozmowę z synem Ryszarda Fórmanka, Maciejem, przeprowadzoną w pracowni jego ojca (na zdjęciu poniżej; fotografia u góry autorstwa M. Jurgielewicza). Cały czas znajdują się w niej negatywy i dyski zawierające ok. 160 tys. fotografii wykonanych przez Ryszarda Fórmanka na przestrzeni kilkudziesięciu lat.
Bartosz Skonieczny: Jakie jest pana pierwsze wspomnienie z tatą?
Maciej Fórmanek: Miałem wtedy trzy lata. Taty nie było, mama była zajęta, chyba gotowała obiad. Mi w głowie coś świtało, próbowałem skojarzyć, co ten tata nosi w tej torbie, co to są za pudełeczka. Poszedłem do jego pokoju, otworzyłem szafę i wyciągnąłem z torby aparat. Bardzo mnie zaciekawiło, co jest w środku. Wziąłem śrubokręt i na chama zacząłem go otwierać. Oczywiście otworzyłem, ale tak, że aparat nie był już do użytku. O ile dobrze pamiętam to była praktica. Na tamte czasy aparat wysokiej klasy.
Gdy mama zobaczyła, co zrobiłem, to się przestraszyła. Nie wiedziała, jak powiedzieć to tacie. A tata się tylko spojrzał, pogłaskał mnie po głowie i powiedział: „Synku, cieszę się bardzo, że się zainteresowałeś fotografią”.
Tata chciał, żebym się nią zainteresował. Cieszył się, że nie jest w tym osamotniony. Stopniowo zacząłem się interesować fotografią na poważnie. Dzięki temu mieliśmy wspólny temat. Jako pierwszoklasista miałem już publikowane w książce swoje pierwsze zdjęcia. Tym mnie zachęcał.
Gdy byłem dzieckiem, którego nie trzeba już było pilnować, zabierał mnie ze sobą prawie wszędzie. Jeździłem z nim po Koninie, województwie konińskim. Miał niesamowity dar patrzenia – tu stał, robił zdjęcie, na chwilę się gdzieś spojrzałem, a jego już nie było, był gdzieś na drugim końcu. Czuł tę fotografię reporterską, w tym się widział. Odwrotnie było, gdy był proszony przez znajomych o zdjęcia np. na ślubie. To nie była jego bajka.
Kochał nas wszystkich. Poświęcił się czemuś, co kochał, ale jednocześnie, gdy kończył swoją karierę, gdy był już u schyłku życia, był świadomy, że bardzo dużo stracił, wydarzeń z życia rodziny.
Myśli pan, że dało się inaczej?
Nie, nie dało się. Nie był ojcem, który nas zaniedbywał. Niczego nam nie brakowało. Tym starał się to nadrobić, a nie samym sobą. Ale jeżeli tylko była możliwość, żeby być z nami, to nie poświęcał czasu na swój odpoczynek, tylko żeby przebywać z nami.
Myśląc o naszej rozmowie i tym pierwszym pytaniu zastanawiałem się, czy w odpowiedzi padnie słowo „aparat” albo „fotografowanie”. Były momenty w waszym życiu, gdy ich nie było?
Aparat zawsze był z nami. Na wakacjach, jeden ciągle w samochodzie, na wszystkich uroczystościach rodzinnych, wśród znajomych. Zaczynał od zorki. Została złożona razem z urną. Chciałem, by była z nim, by tam, gdzie jest teraz, mógł dalej robić zdjęcia.
Później aparaty były różne. Przewinął się gdzieś zenit, ale bardzo krótko, bo były bardzo wadliwe. Zacinały się migawki, więc go bardzo to denerwowało.
Sam tego doświadczyłem.
Wada konstrukcyjna. Bardzo szybko pojawiła się praktica. A później, tata był bardzo dużym fanem, zresztą ja też – canon. Choć w okresie końcowym jego pracy w Przeglądzie Konińskim dostał nikona, ale nie był z niego bardzo zadowolony.
W ekspozycji na wystawie w muzeum jest canon F1. W 1983 r. na drugą pielgrzymkę do Polski przyleciał papież i ufundował 50 aparatów canon F1 dla polskich dziennikarzy. Jeden z nich, właśnie ten, który jest teraz w gablotce, trafił do taty. Cały czas jest sprawny. Był służbowym aparatem, ale tata go wykupił z Gazety Poznańskiej. Jest w naszej rodzinie. Zapowiedziałem moim chłopakom, że nie wiem, który z nich go odziedziczy, ale nie ma prawa tego aparatu sprzedać.
Wspomniał pan o tym, że często towarzyszył tacie w pracy. Jak tata był odbierany przez innych ludzi?
Wystarczy spojrzeć na zdjęcia na obecnej wystawie w muzeum prezentowane jako „Ludzie wsi”. Byłem zdziwiony, jak potrafił się komunikować z ludźmi, by wydobyć z nich to, co chciał. To nie było tak, że gdzieś ukryty, zza płotu, pstrykał zdjęcia. Nie, podchodził do ludzi. Oni wtedy też byli tego spragnieni. „O, podjechał samochód, pan z miasta”. Spragnieni rozmowy, mniej skupieni na sobie i swoich prawach. Dziś trudno kogoś sfotografować, od razu jest: „Nie wyrażam zgody”. Kiedyś ludzie się po prostu cieszyli. Same te zdjęcia mówią o tym, jakim był człowiekiem.
W tamtych czasach fotografia wyglądała zupełnie inaczej. Była procesem, niemalże, magicznym. Dało się nie zafascynować fotografią?
Dało się. Nie było na rynku aparatów, zwłaszcza u nas w Koninie. Żeby stworzyć jakąkolwiek ciemnię musiała być wyłączana na jakiś czas łazienka. My tego nie musieliśmy robić. Mieliśmy ciemnię w internacie w technikum górniczym. Została stworzona przez szkołę, tato też z niej korzystał. Później, gdy siedziba Przeglądu Konińskiego była koło domu kultury, to już miał tam profesjonalną ciemnię. Były przygotowane na tip-top, tato projektował nawet stoły.
W tamtych czasach fotografując trzeba było więcej myśleć. Mało kogo było stać na głupią rolkę negatywu. Idąc na plener, idąc na wydarzenie, trzeba było się zastanowić, co zrobić, w jaki sposób to zrobić. Mieliśmy negatyw 36 klatek. Jadąc na wydarzenie, dostawał z Przeglądu dwa negatywy. I było tak: „Rysiu, masz dwa i musisz zrobić z tego fotoreportaż”.
Szukasz pracy? Kilkaset aktualnych ofert znajdziesz w naszym serwisie ogłoszeniowym.