Wojna zastępcza w PiS, region z szansą na mandat. Kończymy wyborczy maraton
Już w niedzielę 9 czerwca mieszkańcy całej Polski, w tym Wielkopolski Wschodniej, pójdą do urn głosować na swoich reprezentantów w Parlamencie Europejskim. Trzecia w przeciągu roku kampania wyborcza nie była nad wyraz gorąca, ale może dać pierwszy dla Wielkopolski Wschodniej mandat w Brukseli.
Majowo-czerwcowa kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego wpasowała się w klimat tych dwóch miesięcy. Było raczej letnio i na chillu. Przetrzebione partyjne kasy spowodowały, że nawet banery rozwieszane były nad wyraz oszczędnie. Zaskoczenia w tym nie ma. Wybory do Parlamentu Europejskiego, na tle innych polskich elekcji, są bardzo specyficzne. Frekwencja jest zazwyczaj niska i trudno w nich o duże zmiany w podziale mandatów. Liczy się przede wszystkim zmobilizowanie własnej bazy wyborców, by do urn w ogóle chciało im się pójść.
Proxy war w PiS
Bez wątpienia najbardziej aktywny we Wschodniej Wielkopolsce był PiS. I trudno się dziwić – mandat lub mandaty dla swoich kandydatów ta partia zdobędzie głównie głosami właśnie stąd i regionu kaliskiego, gdzie w Wielkopolsce ma najwyższe poparcie. Kandydaci Kaczyńskiego walczyli o te głosy zaciekle i to nawet bardziej między sobą, niż z kandydatami innych partii.
Byliśmy więc przez ostatnie tygodnie świadkami swoistej wojny zastępczej (proxy war) w PiS. To rodzaj walki, w której mocarstwa nie mierzą się bezpośrednio ze sobą, ale walczą rękami innych, mniejszych podmiotów. W PiS frakcja prezydencka aktywnie wspierała „jedynkę” – Wojciecha Kolarskiego, a frakcja partyjna „dwójkę” – Ryszarda Czarneckiego. O swoje w regionie walczył, związany dotąd wyłącznie z Poznaniem, Bartłomiej Wróblewski. A w to wszystko mieszała się jeszcze Suwerenna Polska, którego swojego własnego kandydata w Wielkopolsce nie ma. Pogodzić tych wszystkich panów może… Marlena Maląg, która według analityka Daniela Persa ma największe szanse na mandat (dane z końca maja).
PiS szalał więc z konferencjami prasowymi, potrafiło być ich w jednym dniu nawet po dwie, trzy. Pielgrzymowali do nas wszyscy – i Duda, i Kaczyński, i Szydło, i Sasin, i Ardanowski, i Kowalski. Przy okazji obserwować można było, jak przebiegają frakcyjne podziały w lokalnych strukturach. Gdzie pojawiał się Krystian Majewski i Dominik Szopa, kogo wspierał Zbigniew Hoffmann, a kogo Leszek Galemba. I chyba tylko Robert Popkowski obecny był niemal na każdej konferencji.
Wszyscy mówią to samo
Na tle PiS pozostałe partie Wielkopolskę Wschodnią raczej rytualnie odhaczały. Po jednej konferencji kogoś z czołówki listy i, jak to się ładnie mówi, robota „z bani”. KO, Lewica i Trzecia Droga doskonale wiedziały, że siły i środki warto raczej rzucić na Poznań i innej rejony. Nawet Konfederacja, której „jedynka” Anna Bryłka przecież pochodzi z regionu, nie nadwyrężała naszej uwagi swoją obecnością.
Na dodatek wszyscy kandydaci, włącznie z tymi z PiS, mówili niemalże to samo, co najwyżej zmieniając akcenty. „Atom jest ważny dla regionu”, „będziemy wspierać transformację”, „odrzucimy/poprawimy Zielony Ład”, „zadbamy o wasze interesy”, „najważniejsze jest bezpieczeństwo”. Jakby te hasła wypluwał im ChatGPT po wprowadzeniu polecenia: „wypisz najszerzej popierane postulaty w Wielkopolsce Wschodniej”.
Będzie pierwszy mandat dla Wielkopolski Wschodniej?
Na tle niemrawych kandydatów z czołówek list jeszcze bardziej niemrawo wypadali reprezentanci naszego regionu. Nikt z nich nawet nie udawał, że realnie walczy o mandat w Brukseli. „Trzeba było dać kogoś z Wschodniej Wielkopolski, więc oto jestem i tyle”. Trudno powiedzieć, by Rafał Duchniewski, Leszek Galemba, Małgorzata Krawczyńska, Michał Pyrzyk, czy Michał Skorupka prowadzili jakiekolwiek samodzielne kampanie. Byli jedynie statystami do wystąpień liderów list w regionie. De facto należałoby się zastanowić, po co w ogóle umożliwiać tworzenie tak długich list w wyborach do PE, skoro ordynacja sprawia, że realne szanse, nawet z czołowych partii, ma maksymalnie dwóch, trzech kandydatów.
Mamy swój kanał nadawczy. Dołącz i bądź na bieżąco!