Trzy katastrofy w trzy lata. Wypadki lotnicze w Aeroklubie Konińskim
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA

W niemal czterdziestoletnich już dziejach Aeroklubu Konińskiego na lotnisku w Kazimierzu Biskupim doszło do trzech tragicznych wypadków, w których zginęły cztery osoby. Wszystkie one wydarzyły się między 2004 i 2007 rokiem.
O tym z czerwca 2005 wiem niewiele, ponieważ o nim nie pisałem. Z notki w Wikipedii wynika, że krótko po starcie samolotu Kolibrik pilot wykonał gwałtowny skręt w lewo, szybko obniżył lot, aż do uderzenia w ziemię. Na skutek wypadku poniósł śmierć na miejscu. Jak napisali we wnioskach końcowych autorzy raportu Komisji Badania Wypadków Lotniczych (KBWL) „czynnikiem sprzyjającym zaistnieniu wypadku było bardzo małe doświadczenie lotnicze pilota”.
Patrzył na upadek syna
Natomiast pierwszy z tych trzech wypadków wydarzył się niemal równo rok wcześniej - 17 kwietnia 2004 r. Samolot spadł na ziemię o 19.31. Marek Lewandowski był tego pewien, bo kiedy maszyna zaczęła pikować w dół, on dzwonił już z telefonu po pomoc. Jednocześnie, z aparatem przy uchu, biegł w stronę miejsca, do którego nieuchronnie zmierzała awionetka. Z jego synem za sterami.
To miał być zwykły lot szkoleniowy. Niespełna 18-letni wtedy Mateusz zdał już wszystkie egzaminy wymagane do otrzymania licencji pilota turystycznego i zaliczał tak zwane loty w średnich warunkach. To był jedyny lot tego dnia, a jego pora, krótko po godzinie 19.00, nie była przypadkowa. Kilkadziesiąt minut później kazimierski kościół powinien opuścić ich kolega z aeroklubu ze świeżo poślubioną małżonką.
Sztuczne kwiaty
W większości aeroklubów piloci z okazji ślubu kolegów zrzucają nowożeńcom kwiaty. Najczęściej sztuczne, bo te naturalne rozlatują się w powietrzu już po kilkudziesięciu sekundach. Zbigniew Osendowski, szef wyszkolenia Aeroklubu Konińskiego, który leciał z Mateuszem jako instruktor, zabrał ze sobą na pokład awionetki taki bukiet. Po wykonaniu wszystkich zaplanowanych manewrów mieli je zrzucić nad kościołem.
– Z szefem ostatni raz widziałem się o wpół do siódmej – mówił po wypadku pełniący obowiązki dyrektora lotniska Tomasz Ciemnoczołowski. – Poprosił mnie o pomoc w wypchnięciu samolotu z hangaru, bo chciał go sobie dobrze sprawdzić przed lotem. Był w wyśmienitym humorze, cały czas sypał dowcipami, śmialiśmy się... Potem przyjechał Marek z synem i już razem przygotowywali samolot do lotu. Ja poszedłem do kościoła na ślub.
„Zapytałem, czy żyje”
Tomasz Ciemnoczołowski wyszedł przed kościół jeszcze przed zakończeniem uroczystości, bo chciał zobaczyć samolot. Z daleka dojrzał, jak maszyna zniża lot i zmierza w ich stronę. Nagle, mniej więcej na wysokości działek znajdujących się tuż przy lotnisku, pilot zaczął zawracać, ale nie dokończył manewru, bo awionetka runęła w dół, kręcąc się dookoła własnej osi.
– Wczołgałem się pod prawe skrzydło – opowiadał mi Marek Lewandowski – bo maszyna upadła na plecy. Lewe skrzydło, przy którym siedział Mateusz, było całkowicie zniszczone. Widziałem tylko Zbyszka, więc zawołałem coś do Mateusza, nie pamiętam już co – pewnie zapytałem, czy żyje. Odetchnąłem, kiedy usłyszałem odpowiedź.
Instruktor zginął na miejscu
Pan Marek wypiął Zbigniewa Osendowskiego z pasów, ale nie mógł wyciągnąć go z fotela, więc wyszedł spod samolotu. Już wiedział, że szef wyszkolenia nie żyje. W tej samej chwili nadbiegł Tomasz Ciemnoczołowski. Przy pomocy działkowicza we trzech przewrócili samolot do prawidłowej pozycji. Ciało Zbigniewa Osendowskiego osunęło się na Mateusza. Ojciec uwolnił chłopaka i odpiął mu pasy. Był przytomny, ale twarz miał spuchniętą i zalaną krwią, bo jak się później okazało, najprawdopodobniej owiewka dość poważnie uszkodziła mu czoło i łuk brwiowy.
Od strony działek nadbiegała córka Zbigniewa Osendowskiego. Ktoś zatrzymał jego żonę, żeby oszczędzić kobiecie szokującego widoku. Lekarka pogotowia po zakończeniu bezskutecznej akcji reanimacyjnej stwierdziła, że 48-letni instruktor zginął na miejscu. Już w niczym nie można było mu pomóc.
Po dwóch tygodniach opuścił szpital
Mateusza wyciągnięto z wraku samolotu i przeniesiono do karetki. W szpitalu byli zaskoczeni dobrym jak na tak poważny wypadek stanem chorego. Rentgen wykazał tylko złamanie kostki lewej nogi, no i to paskudne rozcięcie. Mateusz natychmiast trafił na stół operacyjny. Po zabiegu celowo go nie wybudzano przez kolejne dwie doby, żeby nie dopuścić do obrzęku organów wewnętrznych.
Dziękujemy za Twoją obecność. Obserwuj nas w Wiadomościach Google, aby być na bieżąco.
Komentarze nie na temat są usuwane.