Ostatni opuścili koniński rynek gestapowcy. Chwilę później wysadzono mosty
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA
![Ostatni opuścili koniński rynek gestapowcy. Chwilę później wysadzono mosty](/media/news_foto/158151-ostatni-opuscili-koninski-rynek-gestapowcy-chwile-pozniej-wysadzono-mosty_1200.webp)
W sobotę około południa 20 stycznia 1945 roku odjeżdżał z konińskiej stacji ostatni pociąg z niemieckimi uciekinierami. Dwie godziny później wycofujące się oddziały okupanta wysadziły drewniany most na Warcie i żelazny na zalewie. Niedługo po tym na plac Zamkowy wjechały czołgi T-34 i ciężarówki z żołnierzami uzbrojonymi w pepesze. Zapraszam do lektury drugiej części opowieści o wyzwoleniu Konina spod niemieckiej okupacji.
Antoni Studziński, który jak wielu innych mieszkańców Konina został przez Niemców przymuszony do pracy przy umocnieniach polowych w okolicach Kłodawy (o czym pisałem przed tygodniem), wrócił do domu w piątek, 19 stycznia 1945 roku. Choć była dopiero piąta nad ranem „na ulicach panował tłok niesamowity. Niemcy zorganizowali tu punkt zaopatrzeniowy dla uciekinierów i z tej racji na ulicach stały niezliczone ilości wozów” – wspominał po latach.
Od Paprotni widziałam same trupy
Słońce pięknie skrzyło się na leżącym wszędzie śniegu. Sięgająca kilkunastu stopni poniżej zera temperatura była zabójcza dla cywilów uciekających przed zbliżającymi się czerwonoarmistami. Niespełna szesnastoletnia Irena Wolska (później Zalewska), która po ucieczce niemieckich gospodarzy wracała pieszo z Genowefy do Konina, mijała porzucone przy drodze wozy z martwymi końmi wciąż uwiązanymi do dyszli.
- Od Brzeźna, a właściwie to już od Paprotni widziałam same trupy – opowiadała mi trzy lata temu. - Paliły się jeszcze płomienie, jak ja szłam.
Świadectwo pani Ireny jest wyjątkowe, ponieważ jej „panem”, dla którego przez kilka okupacyjnych lat pracowała jako pomoc domowa od wszystkiego, był Ludwig Lausch, człowiek, którym przez długie lata po wojnie straszono w Koninie dzieci.
Pończochy i pudełko cygar
Antoni Studziński miał w nogach pięćdziesiąt kilometrów spod Kłodawy, których pokonanie zajęło mu okrągłą dobę, ale był zbyt rozemocjonowany rozgrywającymi się wydarzeniami, żeby po zjedzeniu skromnego śniadania kłaść się spać. Wyszedł więc na miasto, by rozejrzeć się w sytuacji. Właściciele sklepów gorączkowo wyprzedawali towar, którego nie mogli przecież zabrać ze sobą, z czego Polacy skwapliwie korzystali. Do tej pory mogli je nabyć tylko posiadacze kartek, a poza tym dla wszystkich było oczywiste, że po ucieczce Niemców ich pieniądze nie będą nic warte. Pan Antoni miał jeszcze w kieszeni sto marek, za które kupił kilka par pończoch damskich i pudełko cygar w nadziei, że później wymieni je na jedzenie.
Przed najbliższym słupem ogłoszeniowym zobaczył gromadę ludzi, którzy czytali świeżo rozklejone obwieszczenie donoszące w językach niemieckim i polskim, że „aczkolwiek na skutek pewnych przesunięć się linii działań wojennych trzeba było ewakuować ludność sąsiednich powiatów łęczyckiego i tureckiego, to powiatowi konińskiemu nic nie zagraża i ludność w spokoju może pozostać na miejscu i oddawać się swojej pracy”. Antoni Studziński zaszedł więc do biura pomiarów, w którym dotąd był zatrudniony i zastał puste pomieszczenia. Kiedy wrócił do domu, żeby opowiedzieć o wszystkich żonie, natknął się na mieszkającą naprzeciwko Niemkę, która z płaczem przygotowywała się do ucieczki.
Czekaliśmy ponad pięć lat
W sobotę rano zbudził pana Antoniego szum dochodzący zza okien mieszkania. Choć miasto spowijała jeszcze ciemność, autor cytowanych tu wspomnień już o siódmej wyszedł na miasto.
„Nie chciałem nic stracić z tego widoku, na który czekaliśmy przez pięć i pół roku hitlerowskiej niewoli – odnotował we wspomnieniach. - Uciekinierzy, zmieszani z wszelkiego rodzaju pojazdami wojskowymi, zajmowali całą szerokość ulic w dwu równoległych kolumnach. Na twarzach uciekających na próżno szukać tak charakterystycznej dla «hitlerowskich nadludzi» wyrazu pychy, a twarze przypominały swym wyrazem raczej złoczyńców uciekających przed wymiarem sprawiedliwości”.
Ponieważ w południe miał odejść z konińskiego dworca pociąg dla rodzin niemieckich, na ulicach coraz więcej było kobiet z dziećmi obładowanych tobołkami i ciągnących wózki z dobytkiem. Choć wydawało się, że wśród Niemców zapanował chaos, żandarmi wciąż legitymowali wojskowych, a w rogu rynku, na którym wisiała jeszcze tabliczka z napisem „Adolf-Hitler-Platz”, Antoni Studziński dostrzegł u wylotu Wiosny Ludów dwóch szefów konińskiego Gestapo - Lohra i Arendta - którzy obserwowali, jak przebiega ewakuacja.
Opór w Wilkowie
Przez prące na północ ludzkie fale z trudem przedzierała się w przeciwnym kierunku niekompletna kompania piechoty z paroma karabinami maszynowymi ciągniętymi na dwukołowych wózkach. Żołnierze mieli stawić opór radzieckim wojskom na wzniesieniu drogi w Wilkowie. Natomiast między klasztorem Reformatów a szpitalem stała już od kilku dni - jak odnotował Antoni Studziński - bateria artylerii przeciwlotniczej, która miała bronić przed lotnictwem dwa konińskie mosty. Wieści o tym, że Rosjanie są już w Ślesinie a potem - w Paprotni, potwierdził wkrótce terkot karabinów maszynowych dochodzący z tamtej strony.
Komentarze nie na temat są usuwane.