370 kilometrów pod ziemią. Mało znana historia konińskiej kopalni
KONIŃSKIE WSPOMNIENIA

W samym środku drugiej wojny światowej na Glince rozpoczęto budowę szybu, inicjując tym samym ten rodzaj górnictwa, który w konińskiej kopalni najbliższy był temu, co zwykliśmy kojarzyć z wydobyciem głębinowym.
Wciąż niewielu mieszkańców Konina wie, że na naszych odkrywkach, wyjąwszy te pracujące po roku 1991, węgiel wydobywano również spod ziemi, bardzo podobnie jak to się robi w kopalniach węgla kamiennego. Z tą różnicą, że o ile w grubach na Śląsku od lat używa się już kombajnów węglowych, to brunatne paliwo do końca wydłubywane było spod ziemi kilofem.
Pół na pół z wodą
Przypomniała mi o tym wiadomość o śmierci Stanisława Zdulskiego, który w latach osiemdziesiątych był zawiadowcą odwodnienia podziemnego i bardzo interesująco opowiedział mi o jego funkcjonowaniu, kiedy kilkanaście lat temu odwiedziłem go w jego domu (fot. 1). Jak się bowiem okazuje, przez prawie pół wieku po 1942 roku konińscy górnicy wydrążyli pod ziemią ponad 370 kilometrów chodników. Oczywiście nie po to, żeby kultywować w ten sposób technologie stosowane w górnictwie podziemnym. Ich celem była budowa w pokładzie węgla brunatnego korytarzy, którymi woda spływała na dno szybów, skąd pompowano ją na powierzchnię.
Odwodnienie jest nieodłączną częścią procesu wydobycia tej kopaliny, ponieważ nawet połowę brunatnego paliwa może stanowić woda. A węgiel koniński zawodniony był wyjątkowo silnie, przede wszystkim z powodu stałego dopływu wody z pobliskich jezior. Najbardziej ten eksploatowany na odkrywce Pątnów, co stało się dla górników źródłem licznych problemów i zmusiło do wprowadzenia zmian w technologii odwodnienia. Ale o tym później.
Drążyli i pędzili
Pierwsze szyby i chodniki drążono (pędzono – mówią górnicy) na Morzysławiu jeszcze podczas wojny. Brak jednak danych, ile tam wykopano szybów i wydrążono chodników i jak wyglądała na tej odkrywce praca pod ziemią. Wiadomo natomiast, że budowę szybu nr 1 na budowanej już po wojnie przez polskich górników odkrywce Niesłusz (fot. 2) Przedsiębiorstwo Robót Górniczych z Wałbrzycha podjęło w 1949 roku. Drążenie szybu rozpoczynało się w miejscu, gdzie złoże węgla brunatnego zalegało najgłębiej, żeby woda spływała do najniżej położonego punktu, zwanego rząpiem. Z kolei z szybu pędzone były chodniki, które lekko wznosiły się w górę, żeby zapewnić swobodny spływ wody do rząpia.
Najpierw drążono chodnik transportowy (fot. 3-6), od którego odchodziły chodniki boczne. Każdy z nich kończył się przodkiem, na którym pracował górnik przodowy, jego pomocnik i wozak (fot. 7). Ten ostatni zabierał wózek z urobkiem i odstawiał go do głównego chodnika, skąd był dostarczany pod szyb. Stamtąd węgiel wędrował na powierzchnię.
Żeby nie lało się za kołnierz
Schodzący pod ziemię górnicy potrzebowali ochrony przede wszystkim przed wodą, więc niezbędnymi elementami ich ubioru były gumowe buty i kaski ze specjalnym ochraniaczem z tyłu (fot. 8), żeby woda nie lała im się za kołnierz. Przydawała się też nieprzemakalna kurtka i spodnie. Na jednej zmianie górnicy posuwali się do przodu o około 1,5 metra. Po wydrążeniu jednego metra ściany, musieli ją obudować i położyć kolejny metr szyn. Węgiel kopali kilofem. Myślano wprawdzie o sprowadzeniu pod ziemię kombajnów, ale okazało się, że trzeba by wtedy poszerzyć chodniki, a to wymagałoby wzmocnienia ich obudowy.
Górnicy nieustannie brodzili w wodzie, bo spływała ona nie tylko z bocznych ścian, ale wybijała również spod ich nóg. W spągu (czyli podłodze) chodników wiercono bowiem dochodzące do 120 cm głębokości otwory, którymi woda wypływała na powierzchnię chodnika, wypychana ciśnieniem panującym w pokładach wodonośnych, uciskanych przez złoże węgla. Z chodników bocznych spływała do chodnika głównego, połączonego przecinkami z równolegle do niego biegnącym drugim chodnikiem, zwanym wodnym. Chodnik ten drążono nieco niżej, żeby woda mogła do niego swobodnie spływać i gromadzić się w rząpiu, skąd przy pomocy pomp transportowana była na powierzchnię. To dlatego pompownie instalowano w pobliżu szybów.
Stalowe tamy
Jeśli pompy przestawały pracować, na przykład z powodu awarii zasilania, mogło dojść do zalania chodników, a wraz z nimi stacji pomp. Żeby temu zapobiec, montowano w głównym chodniku stalowe tamy, które w razie niebezpieczeństwa były zamykane. Niezbędną częścią systemu powiadamiania o zagrożeniach były aparaty telefoniczne, które rozmieszczano w chodnikach (fot. 9). Dla pokolenia telefonii komórkowej to urządzenie mocno egzotyczne.
Pogoda bywa kapryśna – kliknij teraz i sprawdź prognozę, żeby nie dać się jej przechytrzyć!